Выбрать главу

– Joseph, twoi rodzice i ty jesteście w wielkim niebezpieczeństwie. Twoja matka słyszała, że w waszej dzielnicy będą aresztowania. Poszła zawiadomić twojego ojca i możliwie jak najwięcej ludzi. Powierzyła mi ciebie, żeby cię chronić. Mam nadzieję, że wróci. Tak. Naprawdę mam nadzieję, że wróci.

No tak, dobrze, że nie codziennie zostawałem szlachcicem: prawda była raczej bolesna.

– Mama zawsze wraca. Dlaczego miałaby nie wrócić?

– Może zostać zatrzymana przez policję.

– Co zrobiła?

– Nic nie zrobiła. Jest…

Z piersi hrabiny wyrwało się ciężkie westchnienie, od którego zadźwięczały paciorki naszyjnika. Jej oczy zwilgotniały.

– Czym jest?

– Jest Żydówką.

– No tak. Wszyscy w rodzinie jesteśmy Żydami. Ja też.

Ponieważ miałem rację, pocałowała mnie w oba policzki.

– A ty też jesteś Żydówką, madame?

– Nie. Jestem Belgijką.

– Jak ja.

– Tak, jak ty. I chrześcijanką.

– Chrześcijanka to przeciwieństwo Żyda?

– Przeciwieństwo Żyda to nazista.

– Nie aresztuje się chrześcijanek?

– Nie.

– Więc lepiej być chrześcijanką?

– To zależy wobec kogo. Chodź, Joseph, zanim mama wróci, pokażę ci dom.

– Ach! Widzisz, że wróci!

Hrabina de Sully wzięła mnie za rękę i po schodach, które wzlatywały na piętra, poszła ze mną podziwiać wazony, obrazy, zbroje. W jej sypialni odkryłem całą ścianę wiszących na ramiączkach sukienek. U nas w domu, w Schaerbeck, też żyliśmy wśród strojów, nici i materiałów.

– Jesteś krawcową, jak tata?

Roześmiała się.

– Nie. Kupuję toalety uszyte przez krawców, takich jak twój tata. Muszą przecież dla kogoś pracować, prawda?

Kiwnąłem głową, ale nie powiedziałem hrabinie, że na pewno nie kupiła swoich ubrań u nas, bo u taty nigdy nie widziałem rzeczy tak pięknych jak te haftowane aksamity, świetliste jedwabie, koronki przy nadgarstkach, błyszczące niczym klejnoty guziki.

Nadszedł hrabia i kiedy hrabina opisała mu sytuację, spojrzał na mnie.

On znacznie bardziej pasował do portretu szlachcica. Wysoki, szczupły, stary – w każdym razie wąsy nadawały mu szacowny wygląd – zmierzył mnie wzrokiem z tak wysoka, że zrozumiałem, dlaczego podniesiono sufity.

– Chodź, dziecko, zjesz z nami kolację.

Głos był głosem szlachcica, nie miałem wątpliwości! Głos solidny, gruby, poważny, barwy posągów z brązu, na które padało światło świec.

Podczas posiłku grzecznie wywiązywałem się z obowiązku rozmowy, chociaż wciąż nurtowała mnie kwestia pochodzenia: jestem szlachcicem czy nie? Skoro państwo de Sully gotowi są mi pomóc i wziąć mnie do siebie, to mogło oznaczać, że wywodzę się z tego samego rodu co oni.

A więc szlachcic?

Kiedy przechodziliśmy do salonu, żeby napić się naparu z kwiatów pomarańczy, mogłem głośno zadać pytanie, lecz powstrzymałem się w obawie, że odpowiedź będzie negatywna: chciałem pożyć jeszcze trochę w tej miłej sercu niepewności…

Chyba zasnąłem, bo obudził mnie dźwięk dzwonka. Kiedy z fotela, na którym leżałem odrętwiały, ujrzałem ojca i matkę wchodzących do przedpokoju, po raz pierwszy zrozumiałem, że są inni. Zgarbieni, w ciemnych ubraniach, z tekturowymi walizkami w ręku, mówili bardzo niepewnie, lękliwie, jakby bali się zarówno nocy, z której przychodzili, jak wspaniałych gospodarzy, do których się zwracali. Zacząłem się zastanawiać, czy moi rodzice nie są biedni.

– Łapanka! Wszystkich aresztują. Kobiety i dzieci też. Rodzina Rosenbergów. Rodzina Meyerów. Laegerowie. Perelmuterowie. Wszyscy…

Ojciec płakał. Krępowało mnie, że on, który nigdy nie płacze, przychodzi płakać do ludzi takich jak państwo de Sully. Co miała oznaczać ta poufałość? Że jesteśmy szlachtą? Nie ruszając się z berżerki i udając, że śpię, obserwowałem wszystko i słuchałem.

– Wyjechać… Ale gdzie? Żeby dostać się do Hiszpanii, trzeba przejechać Francję, która jest tak samo niebezpieczna. A bez fałszywych papierów…

– Widzisz, Miszke – mówiła mama – mogliśmy jechać z ciocią Ritą do Brazylii.

– Z moim chorym ojcem, nigdy!

– Teraz nie żyje, niech Bóg ma w opiece jego duszę.

– Tak, już za późno.

Hrabia de Sully wprowadził trochę porządku do rozmowy.

– Zajmę się państwem.

– Nie, panie hrabio, nasz los nie ma znaczenia. Trzeba ratować Josepha. Przede wszystkim jego. I tylko jego, jeśli tak będzie trzeba.

– Tak – powiedziała matka – trzeba chronić przede wszystkim Josepha.

Tyle względów potwierdzało moją intuicję, że jestem szlachcicem. W każdym razie byłem nim w oczach moich bliskich.

Hrabia znowu ich uspokoił.

– Oczywiście, zajmę się Josephem. Zajmę się także państwem. Musicie jednak zgodzić się na chwilowe rozstanie z nim.

– Josephele, synku…

Matka padła w ramiona hrabiny, która lekko klepała ją po plecach. W odróżnieniu od łez ojca, które wprawiły mnie w zakłopotanie, jej łzy rozdzierały mi serce.

Skoro byłem szlachcicem, nie mogłem dłużej udawać, że śpię! Rycersko zerwałem się z fotela, żeby pocieszyć mamę. Nie wiem jednak, co mi się stało, kiedy się przy niej znalazłem, dość że wyszło na odwrót: uczepiłem się jej nóg i rozpłakałem jeszcze głośniej niż ona. Jednego wieczoru państwo de Sully widzieli, jak płacze całe plemię.

I jak tu potem przekonać kogoś, że też jesteśmy szlachtą.

Żeby to przerwać, ojciec otworzył walizki.

– Proszę, panie hrabio. Ponieważ nigdy nie będę mógł panu zapłacić, daję panu wszystko, co posiadam. Oto moje ostatnie garnitury.

I zaczął wyciągać umieszczone na wieszakach marynarki, spodnie i kamizelki, które uszył. Gładził je wierzchem ręki, tym samym gestem co w sklepie, szybką pieszczotą, która zachwalała towar, podkreślając sprężystość i miękkość materiału.

Cieszyłem się, że ojciec nie był ze mną w pokoju hrabiny i że został mu oszczędzony widok jej pięknych strojów, bo chyba umarłby ze wstydu, że ośmiela się pokazywać towary tak pospolite osobom tak wyrafinowanym.

– Nie chcę być w żaden sposób opłacany, przyjacielu – powiedział hrabia.

– Nalegam…

– Proszę mnie nie upokarzać. Nie działam z chęci zysku. Niech pan zatrzyma swoje cenne skarby, mogą się państwu przydać.

Hrabia nazwał „skarbami” garnitury ojca!

Czegoś nie mogłem zrozumieć. Może się pomyliłem?

Zaprowadzono nas na ostatnie piętro rezydencji i umieszczono w mansardowym pokoju.

Zachwyciło mnie pole gwiazd widoczne przez wycięte w dachu okno. Wcześniej nie miałem okazji przyglądać się niebu, gdyż z naszego mieszkania w suterenie widziałem tylko buty, psy i torby. To bezkresne sklepienie, ten głęboki aksamit usiany gwiazdami, zdawały się naturalnym zwieńczeniem szlacheckiej posiadłości, gdzie piękno biło w oczy na każdym piętrze. Tak więc państwo de Sully nie mieli nad sobą sześciu wielodzietnych rodzin, jak my, lecz niebo i gwiazdy, które nie są uciążliwe. Przyjemnie jest być szlachcicem.

– Widzisz, Joseph – powiedziała mama – ta gwiazda, o tam, to nasza gwiazda. Twoja i moja.

– Jak się nazywa?

– Ludzie nazywają ją gwiazdą pasterza; my nazwiemy ją „gwiazdą Josepha i mamusi”.

Matka lubiła nadawać gwiazdom nowe imiona.

Zakryła mi oczy dłońmi, kilkakrotnie obróciła mnie wokół i wskazała na niebo.

– Która to? Potrafisz ją odnaleźć?

W bezkresie nauczyłem się rozpoznawać bez pudła „gwiazdę Josepha i mamusi”.

Tuląc mnie do piersi, matka nuciła kołysankę w jidysz. Gdy tylko kończyła śpiewać, kazała mi pokazywać naszą gwiazdę. Potem zaczynała od nowa. Przezwyciężałem senność, pochłonięty przeżywaniem tej chwili.