W głębi pokoju, pochylony nad walizkami, ojciec w kółko układał garnitury, złorzecząc.
Między dwiema zwrotkami mruczanymi przez matkę, zdobyłem się na pytanie:
– Tato, nauczysz mnie szyć?
Zakłopotany, zwlekał z odpowiedzią.
– Tak – nalegałem. – Chciałbym też robić skarby. Jak ty.
Podszedł do mnie i on, który zwykle był taki szorstki i oschły, przytulił mnie do siebie i pocałował.
– Nauczę cię wszystkiego, co umiem, Joseph.
I nawet tego, czego nie umiem.
Zazwyczaj jego czarna, broda, twarda i kłująca, musiała sprawiać mu ból, bo często pocierał sobie policzki i nikomu nie pozwalał jej tknąć. Tego wieczoru chyba zbytnio mu nie dokuczała, bo pozwolił mi jej z zaciekawieniem dotykać.
– Miękka, prawda? – szepnęła matka, czerwieniąc się, jakby zwierzała mi jakąś tajemnicę.
– Nie gadaj głupstw – burknął tata.
Pomimo że w pokoju były dwa łóżka, duże i małe, mama uparła się, żebym położył się z nimi w dużym. Ojciec nie sprzeciwiał się długo.
Naprawdę bardzo się zmienił, odkąd byliśmy szlachtą.
I tak, wpatrzony w gwiazdy, które śpiewały w jidysz, po raz ostatni zasnąłem w ramionach matki.
Właściwie się nie pożegnaliśmy. Może sprawił to zagmatwany splot okoliczności? Może z ich strony było to zamierzone? Na pewno nie chcieli przeżywać tej sceny ani tym bardziej mnie na nią narażać… Nić urwała się, zanim zdałem sobie z tego sprawę: wyszli gdzieś nazajutrz po południu i więcej nie wrócili.
Za każdym razem, kiedy pytałem hrabiego i malutkiej hrabiny, gdzie są rodzice, niezmiennie padała odpowiedź: „Są bezpieczni”.
Zadowalałem się nią, gdyż pochłonięty byłem odkrywaniem mojego nowego życia: życia szlachcica.
Kiedy nie zwiedzałem samotnie różnych zakamarków tego domostwa, kiedy nie przyglądałem się tańcowi służących pucujących srebra, trzepiących dywany czy poprawiających poduszki, przesiadywałem godzinami w salonie z hrabiną, która doskonaliła mój francuski i zabraniała używać jakichkolwiek wyrażeń w jidysz. Zachowywałem się posłusznie, tym bardziej że raczyła mnie ciastkami i walcami granymi na fortepianie. A co najważniejsze, byłem przekonany, że ostateczne nabycie statusu szlachcica wymaga znajomości tego języka, niewątpliwie trochę drętwego, trudnego do wymówienia, nie tak zabawnego i barwnego jak mój, ale delikatnego, stonowanego, wytwornego.
Przy gościach miałem mówić do hrabiego „wuju”, a do hrabiny „ciociu”, gdyż przedstawiali mnie jako jednego ze swoich holenderskich siostrzeńców.
Zaczynałem już wierzyć, że to prawda, kiedy pewnego rana policja otoczyła dom.
– Policja! Otwierać! Policja!
Jacyś ludzie dobijali się do głównych drzwi, dzwonek im nie wystarczał.
– Policja! Otwierać! Policja!
W jedwabnym dezabilu hrabina wpadła do mojego pokoju, chwyciła mnie w ramiona i zaniosła do swojego łóżka.
– Niczego się nie bój, Joseph, odpowiadaj po francusku, to samo co ja.
W czasie gdy policjanci wchodzili po schodach, zaczęła czytać jakąś bajkę: leżeliśmy oparci o poduszki, jak gdyby nigdy nic.
Kiedy weszli do pokoju, rzucili nam wściekłe spojrzenie.
– Ukrywa pani żydowską rodzinę!
– Przeszukajcie wszystko, co chcecie – powiedziała hrabina, traktując ich z góry – osłuchajcie mury, porozbijajcie kufry, podnieście łóżka: i tak nic nie znajdziecie. Za to ręczę, że jutro o mnie usłyszycie.
– Mieliśmy donos, madame.
Hrabina, niezmieszana, obruszyła się, że wierzą byle komu, uprzedziła, że sprawa na tym się nie skończy, lecz dojdzie do samego pałacu, bo ona jest w bliskich stosunkach z królową Elżbietą, po czym oznajmiła funkcjonariuszom, że ten wybryk będzie ich kosztował karierę – co do tego mogą jej w pełni zaufać!
– A teraz szukajcie! Szukajcie, szybko!
Wobec takiej pewności i oburzenia szef policjantów o mało się nie cofnął.
– Mogę spytać, madame, kim jest to dziecko?
– To mój siostrzeniec. Syn generała von Grebelsa. Mam pokazać panu drzewo genealogiczne? Pan szuka śmierci, mój chłopcze!
Po bezowocnym przeszukaniu policjanci wynieśli się, bąkając przeprosiny, zmieszani, zawstydzeni.
Hrabina wyskoczyła z łóżka. U kresu wytrzymałości nerwowej śmiała się i płakała jednocześnie.
– Odkryłeś jedną z moich tajemnic, Joseph, jedną z moich kobiecych sztuczek.
– Jaką?
– Oskarżać zamiast się tłumaczyć. Atakować kiedy jest się podejrzewanym. Kąsać raczej, niż się bronić.
– To zarezerwowane dla kobiet?
– Nie. Ty też możesz tak robić.
Następnego dnia państwo de Sully oznajmili, że nie mogę dłużej u nich mieszkać, bo ich kłamstwo łatwo da się wykryć.
– Niedługo przyjdzie ojciec Pons, on się tobą zajmie. Nie mógłbyś trafić w lepsze ręce. Powinieneś mówić do niego „ojcze”.
– Dobrze, wuju.
– Będziesz do niego mówił „ojcze” nie po to, żeby myślano, że jest twoim ojcem, jak teras, kiedy mówisz do mnie „wuju”. Do ojca Ponsa Wszyscy mówią „ojcze”.
– Nawet państwo?
– Nawet my. Jest księdzem. Kiedy się do niego zwracamy, mówimy „ojcze”. Policjanci też. Niemieccy żołnierze też. Wszyscy. Nawet ci, co nie wierzą.
– Ci, co nie wierzą, że jest ich ojcem?
– Nawet ci, co nie wierzą w Boga.
Byłem bardzo przejęty, że spotkam kogoś, kto jest ojcem całego świata albo za takiego uchodzi.
– Czy ojciec Pons – zapytałem – ma coś Wspólnego z pumeksem [1]?
Myślałem o tym lekkim i delikatnym kamieniu, który od kilku dni hrabina przynosiła mi do kąpieli, żebym szorował nim stopy, usuwając martwą zrogowaciałą skórę. Był w kształcie myszy i fascynował mnie tym, że pływa czego raczej nie spodziewamy się po kamieniu – i że zmoczony zmienia kolor: z szarobiałego na prawie czarny. Państwo de Sully wybuchnęli śmiechem.
– Nie rozumiem, co was tak śmieszy – powiedziałem obrażony. – Mógł przecież odkryć… albo wynaleźć… pumeks. W końcu ktoś musiał na to wpaść!
Przestali się śmiać i pokiwali głową.
– Masz rację, Joseph: to mógłby być on. Jednak nie ma nic wspólnego z pumeksem.
Nie szkodzi. Kiedy zadzwonił, a potem wszedł do pałacyku państwa de Sully, od razu zgadłem, że to on.
Długi i cienki, sprawiał wrażenie, że składa się z dwóch niepowiązanych ze sobą części: głowy i reszty. Jego ciało zdawało się niematerialne i pozbawione wypukłości, czarna suknia wisiała na nim jak na wieszaku, a spod niej wystawały błyszczące trzewiki wyglądające tak, jakby nie tkwiła w nich żadna noga. Za to głowa sterczała w górze, różowa, mięsista, żywa, niewinna niczym u świeżo wykąpanego niemowlęcia. Aż chęć brała ucałować ją, objąć rękoma.
– Dzień dobry, ojcze – powiedział hrabia. – Oto Joseph.
Patrzyłem na niego, starając się zrozumieć, dlaczego jego twarz nie tylko mnie nie zaskakuje, ale wręcz zdaje się potwierdzeniem. Potwierdzeniem czego? Jego czarne oczy obserwowały mnie życzliwie spoza lekkich okrągłych okularów.
Nagle doznałem olśnienia.
– Pan nie ma włosów! – zawołałem.
Uśmiechnął się i w tej samej chwili go polubiłem.
– Powypadały. A resztki, które rosną, golę.
– Dlaczego?
– Żeby nie tracić czasu na czesanie.
Parsknąłem śmiechem. Więc sam nie wiedział, dlaczego jest łysy? Niesamowite… Państwo de Sully patrzyli na mnie pytająco. I oni też nie?
Mam im powiedzieć? Przecież to było oczywiste: ojciec Pons miał czaszkę gładką jak kamień, żeby pasować do swojego nazwiska: Pierre Ponce!
Pumeks!