Выбрать главу

Widząc ich zdumienie, domyśliłem się jednak, że lepiej nic nie mówić. Choćbym miał wyjść na idiotę…

– Umiesz jeździć na rowerze, Joseph?

– Nie.

Nie śmiałem zdradzić powodu tej ułomności: od początku wojny rodzice przezornie zabraniali mi bawić się na ulicy. W grach ruchowych byłem więc mocno w tyle za rówieśnikami.

– No to cię nauczę – zdecydował ojciec. Usiądź za mną. Trzymaj się.

Na dziedzińcu domostwa, starając się przysporzyć dumy państwu de Sully, zdołałem po kilku próbach utrzymać się na bagażniku.

– Spróbujmy teraz na ulicy.

Kiedy mi się udało, podeszli do nas hrabia z hrabiną. Szybko mnie pocałowali.

– Do zobaczenia, Joseph. Wkrótce cię odwiedzimy. Proszę uważać na Grubego Jacques'a, ojcze.

Ledwie dotarło do mnie, że to pożegnanie, a już razem z ojcem jechaliśmy ulicami Brukseli.

Ponieważ cała moja uwaga koncentrowała się na utrzymywaniu równowagi, nie mogłem oddać się zmartwieniu.

W drobnym deszczu, od którego asfalt zmieniał się w oleiste lustro, mknęliśmy, drżący, chybocząc się na kilku centymetrach dętki.

– Jeśli spotkamy Grubego Jacques'a, pochyl się ku mnie i rozmawiajmy, jakbyśmy znali się od zawsze.

– Kto to jest Gruby Jacques, ojcze?

– To żydowski zdrajca jeżdżący samochodem Gestapo. Wskazuje nazistom rozpoznawanych przez siebie Żydów, żeby ich zatrzymali.

Właśnie zauważyłem jadący za nami powoli czarny pojazd. Rzuciłem okiem do tyłu i przez szybę, wśród mężczyzn w ciemnych płaszczach dostrzegłem bladą, spoconą twarz bacznie śledzącą okrągłymi oczkami chodniki alei Louise.

– Gruby Jacques, ojcze!

– Szybko, Joseph, opowiedz mi coś. Na pewno znasz jakieś śmieszne historie.

Niewiele myśląc, zacząłem upłynniać cały swój zapas kawałów. Nie przypuszczałem, że aż tak rozbawią ojca Ponsa, który śmiał się na całe gardło. Zachęcony powodzeniem, też zacząłem chichotać i kiedy samochód się z nami zrównał, byłem zbyt upojony sukcesem, żeby zwracać na niego uwagę.

Gruby Jacques popatrzył na nas niechętnie, ocierając sflaczałe policzki białą złożoną chusteczką, po czym zdegustowany naszą radością życia, dał znak szoferowi, żeby przyspieszył.

Niedługo potem ojciec Pons skręcił w boczną ulicę i samochód zniknął nam z oczu. Chciałem kontynuować swoją karierę komika, ale ojciec Pons zawołał:

– Błagam, Joseph, przestań już. Tak mnie rozśmieszasz, że nie daję rady pedałować.

– Szkoda. Nie pozna ojciec historii o trzech rabinach, którzy próbowali swych sił na motorze.

Ściemniało się, a my wciąż jeszcze jechaliśmy. Miasto było już daleko za nami i teraz przemierzaliśmy pola, gdzie drzewa stawały się czarne.

Ojciec Pons nie dostał zadyszki, ale niewiele się odzywał, rzucał tylko krótkie pytania: „W porządku?”, „Trzymasz się?”, „Nie jesteś zmęczony, Joseph?”. Mimo to w miarę, jak posuwaliśmy się do przodu, odnosiłem wrażenie, że stajemy się sobie coraz bliżsi, pewnie dlatego, że moje ręce obejmowały go w talii, głowa spoczywała na jego plecach i czułem, jak przez gruby materiał powoli udziela mi się ciepło tego wątłego ciała. Kiedy wreszcie ukazała się tablica z nazwą Chemlay, wioski ojca Ponsa, zahamował. Rower zadrżał, a ja wpadłem do rowu.

– Brawo, Joseph, świetnie pedałowałeś! Trzydzieści pięć kilometrów! Jak na początek to znakomicie!

Wstałem, nie ośmielając się wyprowadzić ojca Ponsa z błędu. Bo ku mojemu wielkiemu wstydowi, wcale nie pedałowałem w czasie podróży, nogi mi zwisały. Czy były tam jakieś pedały, których nawet nie zauważyłem?

Odstawił rower, zanim zdążyłem to sprawdzić, i wziął mnie za rękę. Poszliśmy przez pola do pierwszego domu na skraju Chemlay, budowli krótkiej i przysadzistej. Tam dał mi znak, żebym był cicho, ominął główne wejście i zapukał do drzwi od piwnicy.

Ukazała się jakaś postać.

– Wchodźcie szybko.

Mademoiselle Marcelle, aptekarka, spiesznie zamknęła drzwi i sprowadziła nas po schodach do piwnicy oświetlonej skąpym płomykiem oliwnej lampy.

Mademoiselle Marcelle była postrachem dzieci i kiedy schyliła się nade mną, osiągnęła swój zwykły efekt: o mało nie krzyknąłem z obrzydzenia. Czy sprawił to półmrok? Czy światło padające z dołu? Mademoiselle Marcelle przypominała wszystko, tylko nie kobietę; wyglądała jak kartofel na ptasim ciele. Jej twarz o grubych, źle ukształtowanych rysach, pomarszczonych powiekach, ciemnej skórze, nieregularna, szara i szorstka, podobna była do właśnie wykopanej przez wieśniaka bulwy: uderzenie motyką zaznaczyło wąskie usta, a dwa małe wyrostki – oczy, kilka rzadkich włosów, siwych u nasady, rudawych na końcach zdawało się zapowiadać ewentualny odrost na wiosnę. Stojąc na cienkich nóżkach, z ciałem podanym do przodu, z brzuchem obejmującym cały tułów niczym u pękatego rudzika, wypukła od szyi po pachwiny, z rękami na biodrach, z łokciami w tyle w pozycji jak do wzlotu, wpatrywała się we mnie jak w pokarm, który za chwilę dziobnie.

– Żyd, oczywiście? – spytała.

– Tak – odpowiedział ojciec Pons.

– Joseph.

– To dobrze. Nie trzeba zmieniać imienia: jest równie żydowskie jak chrześcijańskie. A twoi rodzice?

– Mama: Lea. Tata: Michael.

– Pytam o ich nazwisko.

– Bernstein.

– Fatalne! Bernstein… Niech będzie Bertin. Wystawię ci papiery na nazwisko Joseph Bertin. Chodź tutaj, zrobię ci zdjęcie.

W kącie pokoju, przed malowaną dekoracją przedstawiającą niebo nad lasem, czekał na mnie taboret.

Ojciec Pons uczesał mnie, poprawił mi ubranie i poprosił, żebym patrzył na aparat, dużą drewnianą skrzynię z mieszkami stojącą na rusztowaniu wysokim niemal jak człowiek.

W tej samej chwili przez pokój przeleciał błysk tak silny i tak niespodziewany, że miałem wrażenie, jakbym śnił.

Kiedy przecierałem sobie oczy, Mademoiselle Marcelle wsunęła do harmonijki drugą płytkę i świetlne zjawisko się powtórzyło.

– Jeszcze! – domagałem się.

– Nie, dwa wystarczą. Wywołam je dzisiaj w nocy. Nie masz wszy, mam nadzieję? Zresztą nasmarujesz się tym płynem. Świerzbu też nie masz? I tak wyszoruję cię szczotką i siarką. Co jeszcze? Panie Pons, kilka dni i go panu oddaję. Odpowiada to panu?

– Odpowiada.

Mnie wcale nie odpowiadało: myśl, że zostanę z nią sam, przejmowała mnie grozą. Nie śmiałem tego powiedzieć, więc zamiast tego spytałem:

– Dlaczego mówisz pan? Powinno się mówić „ojcze”.

– Mówię, jak mi się podoba. Pan Pons doskonale wie, że nienawidzę księży, że zwalczam ich od urodzenia, że widok hostii przyprawia mnie o mdłości. Jestem aptekarką, pierwszą kobietą aptekarką w Belgii! Pierwszą dyplomowaną!

Skończyłam studia i swoje wiem. Tak że niech sobie inni mówią do niego „ojcze”! Zresztą pan Pons nie ma do mnie o to żalu.

– Nie – powiedział ksiądz. – Wiem, że jest pani dobrym człowiekiem.

Zaczęła coś burczeć, jakby słowo „dobry” za bardzo trąciło zakrystią.

– Nie jestem dobra, jestem sprawiedliwa. Nie lubię księży, nie lubię Żydów, nie lubię Niemców, ale nie znoszę, żeby dobierano się do dzieci.

– Wiem, że pani lubi dzieci.

– – Nie, dzieci też nie lubię. Ale to jednak są istoty ludzkie.

– Więc lubi pani ludzkość!

– Ach, panie Pons, niech pan przestanie wmawiać mi, że kogoś lubię! To takie księżowskie gadanie. Nie lubię niczego ani nikogo. Mój zawód to aptekarstwo: mam pomagać ludziom utrzymać się przy życiu. Wykonuję swój zawód, to wszystko. No już, niech się pan wynosi. Oddam panu chłopaka w dobrym stanie, zadbanego, czystego, z papierami, które zapewnią mu spokój, psiakrew!

Odwróciła się tyłem, żeby uniknąć dyskusji.