Ojciec Pons pochylił się ku mnie i szepnął z uśmiechem:
– „Psiakrew” to jej przezwisko w wiosce. Klnie gorzej niż jej ojciec, który był pułkownikiem.
Psiakrew przyniosła mi jedzenie, posłała łóżko i głosem nieznoszącym sprzeciwu rozkazała, żebym dobrze wypoczął. Zasypiając tego wieczoru, nie mogłem się powstrzymać, by nie odczuwać pewnego podziwu dla kobiety, która z taką naturalnością mówiła „psiakrew”.
Spędziłem kilka dni u onieśmielającej Mademoiselle Marcelle. Na moich oczach, co wieczór, po dniu spędzonym w sklepie nad piwnicą, pracowała bezwstydnie nad stworzeniem dla mnie fałszywych papierów.
– Nie pogniewasz się, jeśli dam ci sześć lat zamiast siedmiu?
– Niedługo będę miał osiem – zaprotestowałem.
– A więc masz sześć lat. Tak jest bezpieczniej.
Nie wiadomo, jak długo potrwa ta wojna. Im później będziesz dorosły, tym lepiej dla ciebie.
Kiedy Mademoiselle Marcelle zadawała pytanie, zbyteczne było odpowiadać, gdyż zadawała je sobie i od siebie oczekiwała odpowiedzi.
– Powiesz, że twoi rodzice nie żyją. Zmarli śmiercią naturalną. Pomyślmy, jaka choroba mogła ich zabrać?
– Ból brzucha?
– Grypa! Śmiertelna odmiana grypy. Opowiedz mi swoją historię.
Kiedy chodziło o powtórzenie tego, co wymyśliła, Mademoiselle Marcelle nagle słuchała innych.
– Nazywam się Joseph Bertin, mam sześć lat, urodziłem się w Antwerpii, a moi rodzice umarli zeszłej zimy na grypę.
– Dobrze. Masz tutaj miętową pastylkę.
Miała odruchy tresera: kiedy spełniałem jej polecenie, rzucała mi cukierka, który musiałem chwytać w locie.
Ojciec Pons codziennie nas odwiedzał, nie ukrywając, że ma trudności ze znalezieniem dla mnie domu.
– W okolicznych gospodarstwach wszyscy „pewni” ludzie przyjęli już jedno albo dwoje dzieci. Poza tym ewentualni kandydaci wahają się, bardziej wzruszałoby ich niemowlę. Joseph jest już duży, ma siedem lat.
– Mam sześć lat, ojcze – zawołałem.
Żeby pogratulować mi tego sprostowania, Mademoiselle Marcelle wepchnęła mi do buzi cukierka, po czym wrzasnęła pod adresem księdza:
– Jeśli pan chce, panie Pons, mogę zagrozić niezdecydowanym.
– Czym?
– Psiakrew! Koniec z lekami, jeśli nie przyjmują pana uciekinierów! Niech sobie zdychają!
– Nie, mademoiselle Marcelle, ludzie muszą wziąć na siebie to ryzyko z własnej woli. Za współudział grozi im więzienie…
Mademoiselle Marcelle obróciła się w moją stronę.
– Chciałbyś zamieszkać w internacie przy szkole ojca Ponsa?
Wiedząc, że nie ma co odpowiadać, ani drgnąłem i pozwoliłem jej dalej mówić.
– Niech pan go weźmie ze sobą do Żółtej Willi, panie Pons, chociaż to pierwsze miejsce, gdzie przyjdą szukać ukrywanych dzieci. Ale, psiakrew, z papierami, które mu zrobiłam…
– Jak go wykarmię? Nie mogę już prosić władz o żadną dodatkową kartkę na żywność. Dzieci z Żółtej Willi są niedożywione. Dobrze pani wie.
– Nie ma problemu! Wieczorem burmistrz przychodzi do mnie na zastrzyk. Zajmę się tym.
O zmroku, kiedy już opuściła żelazną kratę przed apteką, wywołując hałas nie mniejszy niż gdyby wysadzała w powietrze czołg, Mademoiselle Marcelle przyszła po mnie do piwnicy.
– Joseph, niewykluczone, że będę cię potrzebowała. Możesz przyjść na górę i posiedzieć cichutko w szafie z płaszczami?
Ponieważ nie odpowiadałem, zdenerwowała się.
– Zadałam ci pytanie! Psiakrew, głupi jesteś czy co?
– Dobrze.
Kiedy zadzwonił dzwonek, wśliznąłem się między wiszące palta przesycone naftaliną, a Mademoiselle Marcelle przez ten czas wprowadzała burmistrza na zaplecze apteki. Oswobodziła go z gabardynowego płaszcza, który wepchnęła mi pod nos.
– Coraz trudniej mi zdobyć insulinę, panie Van der Mersch.
– Ach, czasy są ciężkie…
– Właściwie nie będę mogła zrobić panu zastrzyku w przyszłym tygodniu. Brak! Niedobór!
Koniec!
– Mój Boże… a… moja cukrzyca…
– Nic się nie da zrobić, panie burmistrzu. Chyba że…
– Chyba że co, mademoiselle Marcelle? Niech pani powie! Gotów jestem na wszystko.
– Chyba że da mi pan kartki na żywność. Będę mogła wymienić je na pańskie lekarstwo.
Burmistrz zaprotestował, spanikowany.
– To niemożliwe… pilnują mnie… w ciągu ostatnich tygodni przybyło w wiosce za dużo ludzi… sama wie pani dlaczego… nie mogę żądać więcej, nie ściągając uwagi Gestapo… to… to obróciłoby się przeciwko nam… Przeciwko nam wszystkim!
– Proszę wziąć tę watkę i mocno przycisnąć.
Mocniej!
Kiedy tak strofowała burmistrza, zbliżyła się do mnie i pospiesznie szepnęła przez uchylone drzwi:
– Weź klucze z jego płaszcza, te żelazne, nie te obciągnięte skórą.
Wydało mi się, że źle zrozumiałem. Czyżby się tego domyśliła? Dorzuciła przez zęby:
– I pospiesz się, psiakrew!
Wróciła do burmistrza dokończyć opatrunek, podczas gdy ja, po omacku, pozbawiłem go kluczy.
Po odejściu gościa wypuściła mnie z szafy, posłała do piwnicy, a potem zagłębiła się w noc.
Nazajutrz wczesnym rankiem ojciec Pons przyszedł z wiadomością.
– Szykuje się awantura, mademoiselle Marcelle, z merostwa wykradziono kartki na żywność!
Zatarła ręce.
– Tak? Jak tego dokonano?
– Włamywacze wyważyli okiennice i stłukli szybę w oknie.
– No, no! Burmistrz zdemolował swój ratusz?
– Co pani sugeruje? To on ukradł…
– Nie, to ja. Za pomocą jego kluczy. Ale kiedy wrzucałam mu je do skrzynki dzisiaj rano, byłam pewna, że upozoruje włamanie, żeby uniknąć podejrzeń. No, panie Pons, proszę to wziąć. Ten bloczek należy do pana.
Choć cierpka i niezdolna do uśmiechu, Mademoiselle Marcelle miała w oku radosny błysk.
Wzięła mnie za ramiona i popchnęła.
– No! Teraz pójdziesz z ojcem!
Upłynęło trochę czasu, zanim przygotowano mi bagaż, zgromadzono fałszywe papiery, przepytano z historii fałszywego życia, tak że przyszedłem do szkoły w porze, kiedy uczniowie jedli obiad.
Żółta Willa niczym olbrzymi kot leżała wtulona w szczyt wzgórza. Kamienne łapy podestu prowadziły do paszczy, niegdyś pomalowanego na różowo holu, gdzie wymęczone kanapy wystawiały niepewne języki. Na piętrze dwa przeszklone okna dominowały nad budynkiem jak dwoje oczu i bacznie obserwowały, co dzieje się na dziedzińcu, pomiędzy ogrodzeniem a platanami. Dwa balkony na dachu najeżone kutym żelazem przywodziły na myśl uszy, a gmach refektarza z lewej strony układał się jak ogon.
Z „żółci” pozostała willi już tylko nazwa. Sto lat zaniedbania, deszczu, niszczenia i piłek rzucanych przez dzieci o tynk nadszarpnęło, a potem naznaczyło pręgami jej futro, które w końcu przybrało przytłumiony płowy odcień.
– Witaj w Żółtej Willi, Joseph – powiedział ojciec Pons. – Teraz to będzie twoja szkoła i twój dom. Mamy tu trzy rodzaje uczniów: eksterniści, którzy wracają na obiad do domu, półpensjonariusze, którzy jedzą w szkole południowy posiłek, i pensjonariusze, którzy tutaj mieszkają. Ty będziesz u nas mieszkał: pokażę ci twoje łóżko i szafę w sypialni.
Myślałem o tych różnicach: eksternista, półpensjonariusz, pensjonariusz. Podobało mi się, że odzwierciedlają nie tylko pewien porządek, ale także hierarchię: od zwykłego ucznia aż do studenta pełną gębą, przechodząc przez półstudenta. Wchodziłem więc od razu do najwyższej kasty. A że w poprzednich dniach cierpiałem z powodu braku szlachectwa, cieszyłem się teraz, że przyznano mi to dodatkowe wyróżnienie.
W sypialni zachwyciło mnie odkrycie mojej szafy – nigdy przedtem nie miałem własnej szafy – i wpatrując się w puste półki, marzyłem o różnych skarbach, które na nich poukładam, nie do końca świadom, że jak na razie, mam do położenia tylko dwa zużyte bilety tramwajowe.