– Teraz przedstawię ci twojego opiekuna. Każdy duży mieszkaniec Żółtej Willi ma pod opieką młodszego. Rudi!
Ojciec Pons kilka razy bez skutku krzyknął „Rudi”. Wychowawcy powtórzyli imię jak echo.
Potem uczniowie. Wreszcie, po chwili, która wydała mi się nie do zniesienia i przewróciła szkołę do góry nogami, zjawił się rzeczony Rudi.
Obiecując mi „dużego” jako opiekuna, ojciec Pons nie skłamał: Rudi zdawał się nie mieć końca Wznosił się tak wysoko, jakby wisiał na jakimś sznurku biegnącym za plecami, a ręce i nogi dyndały mu w powietrzu, bezsilne, powyginane; głowa kiwała się do przodu, ciężka, porośnięta włosami zbyt ciemnymi, zbyt gęstymi, zbyt sztywnymi, zdziwionymi, że się tam znajdują. Szedł powoli, jakby chciał przeprosić za swój gigantyczny wzrost, niczym poczciwy dinozaur mówiący: „Nie obawiajcie się – jestem dobry, jem tylko trawę”.
– Tak, ojcze? – spytał poważnym, ale miękkim tonem.
– Rudi, oto Joseph, twój podopieczny.
– Och nie, ojcze, to nie jest dobry pomysł.
– Nie dyskutuj.
– Chłopiec wygląda na fajnego… nie zasługuje na to.
– Masz oprowadzić go po szkole i nauczyć regulaminu.
– Ja?
– Jesteś tak często karany, że znasz go lepiej niż ktokolwiek. Po drugim dzwonku odstawisz swojego pupila do klasy dla najmłodszych.
Ojciec Pons oddalił się. Rudi spojrzał na mnie jak na naręcze polan, które musi przenieść na plecach, i ciężko westchnął.
– Jak się nazywasz?
– Joseph Bertin. Mam sześć lat. Urodziłem się w Antwerpii, a moi rodzice umarli na hiszpankę.
Wzniósł oczy do nieba.
– Nie wyklepuj lekcji, czekaj, aż cię zapytają, jeśli chcesz, żeby ci uwierzyli.
Zły na siebie, że zachowałem się niezręcznie, skorzystałem z rady hrabiny de Sully i zaatakowałem wprost:
– Dlaczego nie chcesz być moim opiekunem?
– Bo mam złe oko. Jeśli w soczewicy jest jakiś kamyk, zawsze trafi się mnie. Jeśli jakieś krzesło ma się złamać, to pode mną. Jeśli spada samolot, to na mnie. Mam pecha i przynoszę pecha.
W dniu, w którym się urodziłem, mój ojciec stracił pracę, a matka zaczęła płakać. Jeśli powierzysz mi jakąś roślinę, padnie. Jeśli pożyczysz mi rower, złapię gumę. Mam palce, które przynoszą śmierć. Kiedy gwiazdy na mnie patrzą, całe aż drżą. Księżyc też trzęsie portkami. Jestem pomyłką, katastrofą, plagą, ucieleśnieniem nieszczęścia, prawdziwym szlemielem.
Im dłużej się skarżył głosem przeskakującym pod wpływem emocji od tonów niskich do wysokich, tym bardziej skręcałem się ze śmiechu.
W końcu spytałem:
– Są tutaj Żydzi?
Zesztywniał.
– Żydzi? W Żółtej Willi? Ani jednego! Nigdy!
Dlaczego mnie o to pytasz?
Wziął mnie za ramiona i przyjrzał mi się uważnie.
– Czy ty jesteś Żydem, Joseph?
Patrzył na mnie twardo. Wiedziałem, że sprawdza, czy mam zimną krew. Pod surowością spojrzenia kryło się błaganie: „Kłam dobrze, proszę cię, wymyśl mi zaraz jakieś piękne kłamstwo”.
– Nie, nie jestem Żydem.
Zwolnił uścisk, uspokojony. Mówiłem dalej:
– Zresztą nie wiem nawet, co to Żyd.
– Ja też nie.
– Jak wyglądają Żydzi, Rudi?
– Haczykowaty nos, wyłupiaste oczy, zwisająca dolna warga, odstające uszy.
– Podobno mają nawet racice zamiast stóp i ogon między pośladkami.
– Trzeba by sprawdzić – powiedział Rudi poważnie. – W każdym razie teraz Żyd to przede wszystkim ktoś, na kogo się poluje i kogo się aresztuje. Dobrze, że nim nie jesteś, Joseph.
– Dobrze, że ty też nim nie jesteś, Rudi. Powinieneś jednak unikać używania jidysz i mówienia szlemiel zamiast pechowiec.
Zadrżał. Uśmiechnąłem się. Każdy z nas poznał sekret drugiego, mogliśmy teraz być wspólnikami. Żeby przypieczętować zgodę, kazał mi wykonać skomplikowane ruchy palcami, dłońmi i łokciami, a potem splunąć na ziemię.
– Chodź teraz zwiedzić Żółtą Willę.
Naturalnym gestem wziął moją rękę w swoje olbrzymie ciepłe łapsko i jakbyśmy od zawsze byli braćmi, odkrył przede mną świat, w którym miałem spędzić następne lata.
– Ale jednak – mruknął przez zęby – nie uważasz, że wyglądam jak ofiara?
– Gdybyś nauczył się posługiwać grzebieniem, to by wszystko zmieniło.
– A moja postawa? Widziałeś? Mam stopy jak kajaki i cepy zamiast rąk.
– Bo urosły szybciej niż reszta, Rudi.
– Rozrastam się, ogromnieję! Co za pech tak przemieniać się w tarczę!
– Wysoki wzrost budzi zaufanie.
– Taaaak?
– I przyciąga dziewczyny.
– Taaaak… przyznasz, że trzeba być cholernym szlemielem, żeby nazywać siebie szlemielem!
– Tobie nie szczęścia brakuje, Rudi, ale mózgu.
Tak zaczęła się nasza przyjaźń: natychmiast wziąłem swojego protektora pod opiekę.
Pierwszej niedzieli ojciec Pons zawezwał mnie o dziewiątej do swojego gabinetu.
– Joseph, bardzo mi przykro: chciałbym, żebyś poszedł na mszę z innymi dziećmi z internatu.
– Dobrze. Dlaczego ojcu przykro?
– Nie przeszkadza ci to? Pójdziesz do kościoła, nie do synagogi.
Wytłumaczyłem mu, że moi rodzice nie chodzili do synagogi i nawet podejrzewałem, że nie wierzą w Boga.
– Nieważne – uciął ojciec Pons. – Wierz, w co chcesz, w Boga Izraela, w Boga chrześcijan albo w nic, ale tutaj zachowuj się jak wszyscy. Pójdziemy do kościoła we wsi.
– Nie do kaplicy w ogrodzie?
– Nie służy już jako kaplica. Poza tym chcę, żeby we wsi znano wszystkie owieczki z mojego stada.
Pędem wróciłem do sypialni, żeby się przygotować. Dlaczego byłem tak podniecony tym, że udaję się na mszę? Zapewne czułem, że korzystnie będzie zostać katolikiem: będę dzięki temu chroniony. Lepiej: stanę się normalny. Bycie Żydem na razie oznaczało, że mam rodziców, którzy nie są zdolni mnie wychować, że mam nazwisko, które lepiej zmienić na inne, że bez przerwy muszę kontrolować swoje emocje i jeszcze do tego kłamać. Więc co to za interes? Bardzo chciałem zostać katolicką sierotką.
Wyruszyliśmy do Chemlay w naszych płóciennych granatowych ubrankach, parami według wzrostu, krocząc w rytm harcerskiej piosenki.
Z każdego domostwa biegły ku nam życzliwe spojrzenia. Uśmiechano się do nas. Posyłano przyjazne znaki. Byliśmy częścią niedzielnego widowiska: sieroty ojca Ponsa.
Tylko Mademoiselle Marcelle, na progu swojej apteki, wyglądała, jakby miała ochotę kąsać.
Kiedy nasz ksiądz, zamykający pochód, przechodził koło niej, nie mogła się powstrzymać, żeby nie burknąć:
– Jazda na pranie mózgów! Nakarmcie ich dymem! Dajcie im dawkę opium! Myślicie, że im pomagacie, ale te narkotyki to trucizna! Zwłaszcza religia!
– Dzień dobry, mademoiselle Marcelle – odpowiedział ojciec Pons z uśmiechem – złość bardzo panią upiększa, jak w każdą niedzielę.
Zaskoczona, komplementem, schroniła się z wściekłością w sklepie, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że omal nie stłukła dzwonka.
Nasza grupa minęła przedsionek z niepokojącymi rzeźbami i tak odkryłem pierwszy w moim życiu kościół.
Uprzedzony przez Rudiego, wiedziałem, że trzeba umoczyć palce w kropielnicy, wykonać na piersi znak krzyża i przyklęknąć na wprost ołtarza. Wciągany przez tych, którzy mnie poprzedzali, popychany przez tych, którzy szli za mną, stwierdziłem z przerażeniem, że nadchodzi moja kolej. Bałem się, że w chwili, kiedy dotknę święconej wody, jakiś głos zabrzmi w tych murach i gniewnie wykrzyknie: „To dziecko nie jest chrześcijaninem! Niech wyjdzie! To Żyd!”. Tymczasem woda zadrżała, gdy jej dotknąłem, przylgnęła, chłodna i czysta, do mojej ręki i pieszczotliwie spłynęła między palcami. Zachęcony tym, pilnie wyrysowałem na piersi idealnie symetryczny krzyż, po czym zgiąłem kolano, tak jak wcześniej zrobili to moi koledzy, i usiadłem koło nich na ławce.