„Znajdujemy się w domu Bożym – odezwał się cienki głos. – Dzięki Ci, Panie, że przyjmujesz nas w swoim domu”.
Podniosłem głowę: to był dom! To nie był dom byle kogo! Dom bez drzwi i wewnętrznych ścian, z kolorowymi oknami, które się nie otwierały, z filarami, które do niczego nie służyły, i z zaokrąglonymi sufitami. Dlaczego krzywe sufity? I takie wysokie? I bez żyrandoli? I dlaczego koło księdza w środku dnia pali się tyle świec? Rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy dla wszystkich starczy miejsc. A gdzie usiądzie Bóg? I dlaczego trzystu ludzi stłoczonych w tym pomieszczeniu zajmuje tak mało miejsca? Do czego służy ta cała przestrzeń wokół nas? Gdzie mieszka Bóg w swoim domu?
Ściany zadrżały i te drgania przerodziły się w muzykę: grały organy. Wysokie dźwięki łaskotały mi uszy. Niskie dudniły, tak że siedząc na ławce, czuło się ich wibracje. Melodia rozprzestrzeniała się, gęsta, bujna, nieokiełznana.
W sekundę zrozumiałem wszystko: Bóg tutaj jest. Wszędzie wokół nas. Wszędzie nad nami.
Jest tym powietrzem, które faluje, powietrzem, które śpiewa, powietrzem, które kłębi się pod sklepieniem, powietrzem, które pręży grzbiet pod kopułą. Jest powietrzem, które kąpie się w barwach witraży, powietrzem, które błyszczy, olśniewa, pachnie mirrą, pszczelim woskiem i słodyczą lilii.
Czułem w sercu pełnię, czułem w sercu siłę.
Wdychałem Boga pełną piersią, na granicy omdlenia.
Msza trwała dalej. Niczego z niej nie rozumiałem; zafascynowany, leniwie przyglądałem się ceremonii. Kiedy starałem się uchwycić słowa, ich treść przerastała moje możliwości intelektualne.
Bóg był jeden, potem było go dwóch – Ojciec i Syn – a czasem trzech – Ojciec, Syn i Duch Święty. Kim był Duch Święty? Kuzynem? Nagle panika: pojawiała się czwarta osoba! Proboszcz z Chemlay dodał jeszcze kobietę, Najświętszą Maryję Pannę. Skołowany nagłym mnożeniem się bogów, dałem spokój tej łamigłówce i z zapałem zacząłem śpiewać, bo bardzo to lubiłem.
Kiedy ksiądz zapowiedział, że będzie rozdawać okrągłe białe wafelki, spontanicznie chciałem ustawić się w kolejce, ale koledzy mnie powstrzymali.
– Nie wolno ci. Jesteś za mały. Nie byłeś jeszcze u Pierwszej Komunii.
Mimo rozczarowania odetchnąłem z ulgą: nie przeszkodzili mi pod pretekstem, że jestem Żydem, a więc to nie rzucało się w oczy.
Po powrocie do Żółtej Willi pobiegłem do Rudiego, żeby podzielić się z nim entuzjazmem.
Ponieważ nigdy wcześniej nie byłem w teatrze ani na koncercie, przypisałem katolickiemu nabożeństwu radości, jakich dostarcza spektakl. Rudi wysłuchał mnie życzliwie, po czym pokiwał głową.
– Nie widziałeś jeszcze najlepszego…
– Czego?
Wyjął coś ze swojej szafki i dał mi znak, żebym poszedł za nim do parku. Schroniliśmy się pod kasztanem, z dala od ciekawskich, usiedliśmy na ziemi po turecku i wtedy mi to pokazał.
Z książeczki do nabożeństwa oprawionej w delikatną giemzową skórę, spomiędzy kartek, których złocony brzeżek przywodził na myśl złocenia ołtarza, spośród jedwabnych zakładek przypominających zielony ornat kapłana, wyciągnął cudowne obrazki. Przedstawiały kobietę, zawsze tę samą, chociaż jej rysy, uczesanie, kolor oczu i włosów zmieniały się. Po czym można było poznać, że to ciągle ta sama? Po świetle bijącym z jej czoła, po przejrzystości spojrzenia, po niezwykłej bladości cery lekko przyprószonej różem na policzkach, po prostocie jej długich fałdowanych szat, w których stała dumna i olśniewająca niczym królowa.
– Kto to?
– Najświętsza Panna. Matka Jezusa. Żona Pana Boga.
Nie było wątpliwości, musiała mieć boskie pochodzenie. Promieniała. Nawet obrazek zdawał się zrobiony nie z papieru, ale z bezy, oślepiającej bielą ubitych białek, z wytłoczonymi wklęsłymi i wypukłymi wzorkami, których koronka dodawała jeszcze lekkości delikatnym błękitom i zwiewnym różowością, pastelom bardziej ulotnym niż łaskotane świtem obłoki.
– Myślisz, że to złoto?
– No pewnie.
Wodziłem palcem po cennej chuście okalającej spokojną twarz. Muskałem złoto. Gładziłem głowę Matki Boskiej. A ona mi na to pozwalała.
Niespodziewanie łzy napłynęły mi do oczu i osunąłem się na ziemię. Rudi też. Płakaliśmy cicho z obrazkami od komunii przyciśniętymi do serca. Każdy myślał o swojej matce. Gdzie jest?
Czy tak jak Maryja odczuwa w tej chwili spokój?
Czy ma na twarzy ten wyraz miłości, który widzieliśmy tysiące razy, kiedy się nad nami pochylała, i który odnajdywaliśmy na obrazkach, czy też smutek, lęk albo rozpacz?
Zacząłem nucić maminą kołysankę, patrząc na niebo przez gałęzie. Dwie oktawy niżej Rudi dołączył swój chrapliwy głos do mojego. I tak odkrył nas ojciec Pons: dwoje dzieci śpiewających rymowankę w jidysz i płaczących nad naiwnymi obrazkami Matki Boskiej.
Spostrzegłszy go, Rudi uciekł. W wieku szesnastu lat bardziej niż ja obawiał się śmieszności.
Ojciec Pons usiadł koło mnie.
– Nie jesteś tutaj zbyt nieszczęśliwy?
– Nie, ojcze.
Przełknąłem łzy i spróbowałem powiedzieć mu coś miłego:
– Bardzo podobała mi się msza. I cieszę się, że w tym tygodniu zacznę chodzić na lekcje katechizmu.
– To dobrze – mruknął bez przekonania.
– Myślę, że później zostanę katolikiem.
Spojrzał na mnie łagodnie.
– Jesteś Żydem, Joseph, i nawet jeśli wybierzesz moją religię, nadal nim pozostaniesz.
– Co to znaczy być Żydem?
– To znaczy, że zostało się wybranym. Że pochodzi się z ludu wybranego przez Boga tysiące lat temu.
– Dlaczego nas wybrał? Bo byliśmy lepsi od innych? Czy gorsi?
– Ani jedno, ani drugie. Nie macie żadnych szczególnych zasług albo wad. Po prostu to na was spadło.
– Co na nas spadło?
– Misja. Obowiązek. Aby świadczyć, że jest tylko jeden Bóg i poprzez tego Boga zmuszać ludzi, żeby szanowali innych ludzi.,;
– Chyba się nie udało, co?
Ksiądz nie odpowiedział. Mówiłem dalej.
– Jeśli zostaliśmy wybrani, to jako cel. Hitler chce nas wykończyć.
– Może właśnie z tego powodu? Dlatego, że stanowicie przeszkodę dla jego barbarzyństwa.
To misja, jaką obarczył was Bóg, jest szczególna.
Nie wasz naród. Czy wiesz, że Hitler chciałby się pozbyć także chrześcijan?
– Nie może, jest ich za dużo!
– Na razie mu się to nie udaje. Próbował w Austrii, ale szybko przestał. Jednak taki jest jego plan. Żydzi, a potem chrześcijanie. Zaczyna od was. Skończy na nas.
Zrozumiałem, że działanie ojca wypływa z solidarności, nie tylko z samej dobroci. To mnie trochę podbudowało. Pomyślałem znowu o hrabim i hrabinie de Sully.
– Niech ojciec powie, jeśli wywodzę się z rasy liczącej kilka tysięcy lat, godnej szacunku i w ogóle, to znaczy, że jestem szlachetnie urodzony?
Ze zdziwienia przez chwilę nic nie mówił, potem powiedział cicho:
– Tak, oczywiście, jesteś szlachetnie urodzony.
– Tak mi się wydawało.
Uspokoiłem się, że moje przypuszczenie się potwierdza. Ojciec Pons mówił dalej:
– Dla mnie wszyscy ludzie są szlachetnie urodzeni.
Puściłem jego wyjaśnienie mimo uszu, żeby zatrzymać tylko to, co mi odpowiadało.
Przed odejściem poklepał mnie po ramieniu.
– Może cię zdziwię, ale nie chcę, żebyś za dużo zajmował się katechizmem i obrzędami. Ogranicz się do minimum, dobrze?