Oddalił się, pozostawiając mnie wściekłego.
A więc, dlatego że jestem Żydem, nie mam prawa do normalnego świata! Udziela mi się go tylko od niechcenia. Nie powinienem uważać go za swój! Katolicy chcą pozostać w swoim gronie, banda hipokrytów i kłamców!
Rozjuszony, dołączyłem do Rudiego i wylałem przed nim swoją złość na ojca. Nie próbował mnie uspokoić, lecz zachęcił do zachowania dystansu.
– Masz rację, że jesteś nieufny. Ten facet jest podejrzany. Odkryłem, że ma swój sekret.
– Jaki sekret?
– Drugie życie. Ukryte życie. Haniebne życie, to pewne.
– Co?
– Nie, nie mogę nic powiedzieć.
Musiałem męczyć Rudiego aż do wieczora, żeby wreszcie, znużony, wyznał mi, co odkrył.
Każdego wieczora, po zgaszeniu świateł, kiedy sypialnie były zamknięte, ojciec Pons bezszelestnie schodził na dół, z ostrożnością włamywacza odryglowywał tylne drzwi i wymykał się do szkolnego parku. Wracał dopiero po dwóch czy trzech godzinach. Na czas swojej nieobecności zostawiał w mieszkaniu zapaloną lampkę, żeby myślano, że tam przebywa.
Rudi podpatrzył te wędrówki, kiedy sam urywał się z sypialni do ubikacji na papierosa.
– Dokąd chodzi?
– Nie mam pojęcia. Nie wolno nam opuszczać Willi.
– Pójdę za nim.
– Ty! Masz zaledwie sześć lat!
– Tak naprawdę to siedem. Prawie osiem.
– Wyrzucą cię!
– Tak myślisz? Odeślą mnie do rodziny?
Chociaż Rudi głośno zarzekał się, że nie będzie moim wspólnikiem, wyłudziłem od niego zegarek i tak niecierpliwie czekałem na wieczór, że nie musiałem nawet walczyć z sennością.
O wpół do dziesiątej prześliznąłem się między łóżkami do korytarza, skąd, schowany za dużym piecem, zobaczyłem ojca Ponsa, jak schodzi, sunąc wzdłuż ścian cicho jak cień.
Diaboliczny i szybki, otworzył brzuchate zasuwy w tylnych drzwiach i wyszedł na dwór.
Spóźniony o minutę, której potrzebowałem, żeby pchnąć drzwi tak, by nie zaskrzypiały, omal nie straciłem z oczu jego szczupłej sylwetki migającej między drzewami. Czy na pewno był to ten sam człowiek, szacowny kapłan, wybawiciel dzieci, który szedł żwawym krokiem w słabym świetle księżyca, zwinniejszy od wilka, omijając krzaki i pnie, na które ja nadziewałem się co chwila gołymi stopami? Drżałem, żeby mnie nie zostawił za sobą. Gorzej, bałem się, że zniknie, tak bardzo jawił mi się tego wieczoru jako złowrogi stwór skumany z najdziwniejszymi czarami.
Zwolnił na polance, gdzie kończył się park.
Wznosił się tam mur ogrodzenia. Było tylko jedno wyjście, niska żelazna, furtka wychodząca na drogę, obok nieużywanej kaplicy. Dla mnie pogoń kończyła się tutaj: nie odważyłbym się nigdy gonić go dalej w piżamie, ze zmarzniętymi nogami w ciemnej nieznanej okolicy. On jednak podszedł do wąskiego kościoła, wyjął z sutanny przeogromny klucz, otworzył drzwi i szybko zamknął je za sobą na dwa spusty.
A więc to była tajemnica ojca Ponsa? Wieczorami chodził modlić się samotnie, po kryjomu, w głębi ogrodu? Byłem rozczarowany. Cóż to za banał! Co za brak romantyzmu! Trząsłem się z zimna, miałem wilgotne stopy, pozostawało mi tylko wrócić.
Nagle zardzewiała furtka uchyliła się i jakiś intruz, przybyły z zewnątrz, wszedł na nasz teren z workiem na plecach. Bez wahania skierował się w stronę kaplicy, gdzie zastukał dyskretnie, rytmicznie, kilka razy, zapewne zgodnie z ustalonym kodem.
Ojciec otworzył, zamienił po cichu z nieznajomym kilka słów, odebrał worek, a potem czym prędzej się zamknął. Mężczyzna odszedł, nie czekając.
Stałem ukryty za pniem drzewa, zakłopotany. Jakiemu to handlowi oddawał się ojciec? Co dostał w tym worku? Usiadłem na mchu, plecami oparty o dąb, zdecydowany czekać na kolejne dostawy.
Cisza nocy trzaskała ze wszystkich stron, jakby spalał ją płomień lęku. Hurkotały tajemnicze odgłosy, pojedyncze, dziwne chroboty, krótkie skrzypnięcia, skargi tak samo niezrozumiałe jak niemy ból, który po nich następował. Moje serce biło za szybko. Jakieś imadło ściskało mi czaszkę. Strach przeradzał się w gorączkę.
Jedno mnie tylko uspokajało: tykanie zegarka. Na moim nadgarstku, nieporuszona, przyjazna cebula Rudiego nie dawała się zastraszyć ciemnościom i nadal odmierzała czas.
O północy ojciec wyszedł z kościoła, zamknął go starannie i ruszył z powrotem w stronę Willi.
Byłem tak wycieńczony, że omal nie zatrzymałem go w przejściu, ale przemknął szybko między drzewami i nie zdążyłem.
Wracając, nie przejawiałem tyle ostrożności, co w tamtą stronę. Kilka razy stąpnąłem na gałązkę. Przy każdym trzasku ojciec zatrzymywał się, zaniepokojony, i badał wzrokiem ciemności. Gdy dotarł do Żółtej Willi, od razu wszedł do środka i zasunął za sobą rygle.
Tego, że znajdę się zamknięty na zewnątrz internatu, zupełnie nie przewidziałem! Budynek wznosił się przede mną prosty, zwarty, ciemny i wrogi. Zimno i brak snu nadszarpnęły moje siły.
Co robić? Nie dość, że jutro wyda się, że spędziłem noc na dworze, to gdzie teraz będę spał? Czy w ogóle doczekam jutra?
Usiadłem na schodach i rozpłakałem się. Przynajmniej to mnie rozgrzewało. Smutek dyktował mi, co należy zrobić: umrzeć! Tak, najgodniej będzie umrzeć, tutaj, natychmiast.
Czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia.
– Chodź, szybko!
Wzdrygnąłem się odruchowo. Rudi spoglądał na mnie smutno.
– Zobaczyłem, że nie wróciłeś, i zrozumiałem, że masz problem.
Mimo że był moim opiekunem, że miał dwa metry wzrostu i że jeśli chciałem zachować autorytet, powinienem utrudniać mu życie, rzuciłem mu się w ramiona i na czas kilku łez zgodziłem się na to, że mam tylko siedem lat.
Następnego dnia na przerwie opowiedziałem Rudiemu o swoim odkryciu. Z miną znawcy od razu postawił diagnozę.
– Czarny rynek! Handluje jak wszyscy. To musi być to.
– Co odbierał w tym worku?
– Jedzenie, no przecież!
– To dlaczego nie przyniósł go tutaj?
Rudiego zamurowało. Mówiłem dalej:
– I dlaczego siedzi dwie godziny w kaplicy, bez światła? Co robi?
Rudi zaczął szukać odpowiedzi, grzebiąc palcami w czuprynie.
– Nie wiem… Może zjada, to, co jest w worku!
– Ojciec Pons, taki chudzielec, jadłby przez dwie godziny? Zawartość takiego dużego worka?
Wierzysz w to, co mówisz?
– Nie.
Przez cały dzień obserwowałem ojca Ponsa, gdy tylko nadarzyła się okazja. Jaki sekret ukrywał? Tak dobrze fingował normalne zachowanie, że aż zaczynałem się go bać. Jak można tak wspaniale udawać? Jak można aż tak symulować? Co za okropna dwulicowość! A może jest diabłem w sutannie?
Przed wieczornym posiłkiem Rudi przybiegł do mnie, rozradowany.
– Już wiem: działa w ruchu oporu. Na pewno zakamuflował w kaplicy nadajnik radiowy. Co wieczór odbiera informacje i przekazuje dalej.
– Masz rację!
Ten pomysł od razu mi się spodobał, ponieważ rehabilitował ojca Ponsa – bohatera, który przyjechał po mnie do państwa de Sully.
O zmroku ojciec Pons zorganizował na dziedzińcu zabawę w piłkę. Zrezygnowałem z gry, żeby móc go do woli podziwiać, jak swobodny, miły, roześmiany ugania się z dziećmi, które chroni przed nazistami. Nie miał w sobie nic demonicznego. Biła od niego sama dobroć. To się rzucało w oczy.
W następnych dniach spałem trochę lepiej. Bo odkąd przybyłem do internatu, bałem się każdej nocy. W żelaznym łóżku, między zimnymi prześcieradłami, pod okazałym sufitem naszej sypialni, na materacu tak cienkim, że kości dotykały metalowych sprężyn, chociaż dzieliłem tę salę z trzydziestką kolegów i jednym wychowawcą, czułem się bardziej samotnie niż kiedykolwiek.
Bałem się zasnąć, wzbraniałem sobie tego, i w chwilach tej walki bardzo siebie nie lubiłem.