Myślałem o sobie ze wstrętem. Bo nie ma co gadać, byłem szmatą, wszą, mniej niż krowim łajnem. Pastwiłem się nad sobą, beształem się, obiecywałem sobie najgorsze kary. Jeśli się znów zapomnisz, będziesz musiał oddać najładniejszą kulkę, tę z czerwonego agatu, chłopakowi, którego najbardziej nie lubisz. Na przykład Fernandowi!” A jednak, mimo tych gróźb, znowu ulegałem… Nie pomagały żadne środki ostrożności, rano budziłem się z pośladkami przyklejonymi do ciepłej wilgotnej plamy o ciężkiej woni skoszonego siana, której dotyk i zapach najpierw mi się podobał, w której nawet z lubością się taplałem, dopóki nie dotarła do mnie straszliwa świadomość, że znowu zsikałem się w łóżko! Odczuwałem tym większy wstyd, że dawno już przestałem się moczyć. Tymczasem Żółta Willa sprawiła, że się cofnąłem, nie rozumiałem dlaczego.
Przez kilka nocy, może dlatego, że w chwili zasypiania, z głową na poduszce, myślałem o bohaterstwie ojca Ponsa, radziłem sobie z kontrolowaniem pęcherza.
Którejś niedzieli po południu Rudi podszedł do mnie z miną spiskowca.
– Mam klucz…
– Klucz do czego?
– Do kaplicy, oczywiście.
Będziemy mogli zobaczyć na własne oczy działalność naszego bohatera.
Po kilku minutach, zziajani, lecz pełni entuzjazmu, wchodziliśmy do kaplicy.
Była pusta.
Żadnej ławki, żadnego klęcznika, żadnego ołtarza. Nic. Otynkowane ściany. Pokryta pyłem posadzka. Wyschnięte, stwardniałe pajęczyny.
Sfatygowana budowla, zupełnie nieinteresująca.
Nie śmieliśmy na siebie spojrzeć, każdy bał się, że w rozczarowaniu towarzysza znajdzie potwierdzenie własnego.
– Wejdźmy na dzwonnicę. Jeśli jest jakiś nadajnik radiowy, to na pewno na górze.
Wspięliśmy się po krętych schodach. Na górze czekały na nas tylko gołębie odchody.
– Przecież to niemożliwe!
Rudi tupał nogą. Jego hipoteza upadała. Ojciec nam się wymykał. Nie udawało nam się przejrzeć jego tajemnicy.
Dla mnie rzecz miała się jeszcze gorzej: nie mogłem już wmawiać sobie, że jest bohaterem.
– Wracajmy.
Idąc z powrotem przez las, podnieceni pytaniem, co robi ojciec każdej nocy po ciemku w tych pustych murach, nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Moja decyzja, zapadła: nie będę czekał ani dnia dłużej, żeby się tego dowiedzieć, tym bardziej, że mogę znowu zacząć moczyć materac.
Noc. Wymarły krajobraz. Milczenie ptaków.
O wpół do dziesiątej warowałem na schodach Willi, ubrany cieplej niż poprzednio, z szalikiem na szyi, w chodakach, które owinąłem skradzionym z pracowni robót ręcznych kawałkiem materiału, żeby nie robić hałasu.
Cień zbiegł po schodach i zagłębił się w park, gdzie mrok zamazywał wszystkie kształty.
Gdy znalazł się w kaplicy, pognałem na polankę i wystukałem tajny kod w drewniane drzwi.
Kiedy się uchyliły, nie czekając na reakcję, wśliznąłem się do środka.
– Ale…
Ojciec nie zdążył mnie zidentyfikować, zobaczył tylko sylwetkę mniejszą niż zazwyczaj. Odruchowo zamknął za mną drzwi. Staliśmy obaj w półmroku, nie rozróżniając rysów ani nawet konturów drugiego.
– Kto to? – krzyknął ojciec.
Przerażony własną odwagą, nie mogłem wykrztusić z siebie odpowiedzi.
– Kto to? – powtórzył ojciec, tym razem z groźbą w głosie.
Miałem ochotę uciec. Rozległ się odgłos pocieranej zapałki, rozbłysł płomyk. Twarz ojca Ponsa zarysowała się w jego świetle, zmieniona, wykrzywiona, niepokojąca. Cofnąłem się. Płomień się przybliżył.
– Co? To ty, Joseph?
– Tak.
– Jak śmiałeś opuścić Willę?
– Chcę wiedzieć, co ojciec tutaj robi.
Jednym tchem opowiedziałem mu o swoich wątpliwościach, wyprawach, pytaniach, o pustym kościele.
– Wracaj natychmiast do sypialni.
– Nie.
– Masz mnie słuchać.
– Nie. Jeżeli się nie dowiem, zacznę krzyczeć i wtedy wspólnik się zorientuje, że nie zachował ojciec dyskrecji.
– To jest szantaż, Joseph.
W tej samej chwili rozległy się uderzenia w drzwi. Zamilkłem. Ojciec otworzył, wysunął głowę na zewnątrz i po krótkiej naradzie przejął worek.
Gdy tajny dostawca oddalił się, dokończyłem.
– Widzi ojciec, nie pisnąłem słowa. Jestem z ojcem, nie przeciwko ojcu.
– Nie znoszę szpiegów, Joseph.
Księżyc wychynął spod obłoku, wpuszczając do pomieszczenia niebieskawą poświatę, w której nasze twarze nabrały szarej barwy. Ojciec wydał mi się nagle zbyt wysoki, zbyt chudy, jak znak zapytania nakreślony węglem na ścianie, niemal jak karykatura złego Żyda, którą naziści rozklejali na murach w naszej dzielnicy. Jego wzrok był tak żywy, że aż niepokojący. Uśmiechnął się.
– A zresztą, chodź!
Złapał mnie za rękę i zaprowadził w lewą część kaplicy, gdzie odsunął stary, sztywny od brudu dywanik. Na podłodze pojawił się uchwyt. Ojciec uniósł go. Otworzyła się kamienna płyta.
W głąb czarnego cielska ziemi prowadziły schodki. Na pierwszym czekała lampa oliwna.
Ojciec zapalił ją i powoli zagłębił się w podziemnej paszczy, nakazując mi iść za sobą.
– Co znajduje się pod kościołem, Joseph?
– Piwnica?
– Krypta.
Dochodziliśmy do ostatnich stopni. Z czeluści wionęła chłodna woń grzybów. Oddech ziemi?
– A co znajduje się w mojej krypcie?
– Nie wiem.
– Synagoga.
Zapalił kilka świec i zobaczyłem sekretną synagogę, którą urządził. Pod sukienką z bogato haftowanych tkanin przechowywał zwój Tory, długi pergamin pokryty świętym pismem. Zdjęcie Jerozolimy wyznaczało kierunek, w jakim należy się zwrócić przy modlitwie, gdyż przez to właśnie miasto modły idą do Boga.
Za nami na półkach piętrzyły się różne przedmioty.
– Co to jest?
– Moja kolekcja.
Wskazał na modlitewniki, mistyczne poematy, komentarze rabinów, siedmio- lub dziewięcioramienne świeczniki. Obok gramofonu leżały czarne ebonitowe krążki.
– Co to za płyty?
– Muzyka do modlitw, pieśni w jidysz. Wiesz, Joseph, kto był pierwszym kolekcjonerem w historii ludzkości?
– Nie.
– To był Noe.
– Bardzo dawno temu spadły na ziemię ulewne deszcze. Woda dziurawiła dachy, rozłupywała mury, niszczyła mosty, zatapiała drogi, przepełniała rzeki i strumienie. Olbrzymie powodzie zmyły wioski i miasta. Ludzie, którzy przeżyli, schowali się wysoko w górach, które z początku zapewniały im bezpieczne schronienie, ale pod wpływem wody zaczęły pękać, a później rozpadły się na kawałki. Pewien człowiek, niejaki Noe, przeczuł, że nasza planeta zostanie całkowicie pokryta wodą.
Wtedy założył swoją kolekcję. Z pomocą synów i córek starał się znaleźć po parze każdego żyjącego gatunku, lisa i lisicę, tygrysa i tygrysicę, bażanta i bażancicę, parę pająków, strusiów, węży… pomijając tylko ryby i morskie ssaki, których pełno było we wzbierającym szybko oceanie. Jednocześnie zbudował ogromny statek i kiedy wody podniosły się dostatecznie, załadował nań wszystkie zwierzęta i pozostałych przy życiu ludzi. Arka Noego pływała przez wiele miesięcy bez celu po powierzchni olbrzymiego morza, jakim stała się ziemia. Potem deszcze ustały. Woda zaczęła powoli opadać. Noe obawiał się, że nie będzie mógł wyżywić mieszkańców swojej arki. Wypuścił gołębicę, która wróciła, niosąc w dziobie świeży listek drzewa oliwnego, oznaczający, że spośród fal wyłonił się wreszcie grzbiet gór. Wtedy zrozumiał, że osiągnął zamierzony ceclass="underline" ocalić wszystkie boskie stworzenia.
– Dlaczego Pan Bóg nie ocalił ich sam? Nie zależało mu? Wyjechał na wakacje?
– Pan Bóg stworzył świat raz na zawsze. Wyposażył nas w instynkt i inteligencję, żebyśmy radzili sobie bez niego.