Po kilku chwilach Molly oprzytomniała. I wtedy zauważyła, że zdesperowana Virginia zostawiła swoją przesyłkę. Dzieciak błyskawicznie przemieszczał się na czworakach po całym pomieszczeniu i to z szybkością, za którą nawet na autostradzie dostałby mandat.
Nagle zniknął z oczu. Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi.
ROZDZIAŁ DRUGI
Molly wybiegła z gabinetu Flynna szukać dziecka. Nawet się nie denerwowała. Pomyślała, że gdyby małemu się coś stało, słychać byłoby płacz. Poza tym w biurze byli przecież ludzie. Chciała tylko sprawdzić, dokąd dziecko powędrowało. W końcu nie było to zbyt bezpieczne miejsce dla raczkującego malucha.
Gabinet Flynna wychodził na okrągłe pomieszczenie nazywane centralą mózgów. Niewątpliwie architekt zaprojektował tu normalne pokoje z drzwiami i ścianami, ale Flynn, jak zwykle, zlekceważył to, co nakazywała logika.
Kabina rzeczywistości wirtualnej, do której zajrzała Molly w poszukiwaniu malucha, znajdowała się w okolicy drzwi. Na środku centrali mózgów stał olbrzymi stół. Wygodne krzesła przypominały bardziej łóżka. Sufit pokryty był plakatami przedstawiającymi postacie z kreskówek, gwiazdy rocka i krajobrazy. Molly z początku uważała to za wariactwo, ale po kilku miesiącach pracy z szaleńcami doszła do wniosku, że za bardzo ich lubi, by zwracać uwagę na ich ekscentryczny styl bycia.
Zaglądała wszędzie, w każdy zakamarek, których tu naprawdę nie brakowało. Nigdzie nie było śladu małego stworzonka.
Czuła, że serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Wytłumaczyła sobie, że to dlatego, iż dziecko uciekło, ale to nie była prawda. Zdenerwowała się już wcześniej. Ta cała scena z matką Dylana wywołała ściskanie w żołądku, a, co gorsza, w jej pamięci ciągle jeszcze tkwił obraz, jak to zachęcała Flynna do pieszczot.
Poczuła ucisk w gardle. Wybiegła z centrali mózgów i popędziła do sali odpoczynku. W zasadzie pieszczota to nie było właściwe słowo. Chciała się kochać z Flynnem. Prawdopodobnie zrobiłaby to, gdyby im nie przeszkodzono w ostatniej chwili.
Myśli przelatywały w jej głowie jak błyskawice. Do diabła, czy to jest naprawdę jego dziecko? Czy Flynn rzeczywiście spał z tą kobietą – kobietą, której nawet nie poznał?
Molly była pewna, że zna go dobrze. Jego impulsywność i to, że nie można było przewidzieć, co zrobi, czyniły z niego ciekawego mężczyznę, choć te cechy jego charakteru trochę ją niepokoiły. Był szalony, to prawda, ale nie sądziła, że mógłby być tak nieodpowiedzialny. Wierzyła, że ma dobre serce, a tymczasem…
Niczego nie można być pewną, pomyślała. Jedynie tego, że gdzieś tutaj pełza puszczone samopas dziecko i ktoś musi je znaleźć, zanim mu się coś stanie.
Zapaliła światło i zajrzała do łazienki – pusto. Zamknęła drzwi i weszła do pokoju obok. Ponieważ nikt z pracowników Rynna, oprócz niej, nie przestrzegał normalnych godzin pracy, w pomieszczeniu były rozkładane łóżka, telewizor i wieża. Można tu było spotkać ludzi o różnych porach dnia, ale teraz nie było nikogo.
Nerwowo zaglądała pod łóżka, nie mogąc pozbyć się myśli o Flynnie. Czyżby rzeczywiście spędził noc z nieznajomą, którą potraktował po prostu jak zabawkę na jedną noc? Czy tak właśnie traktował wszystkie kobiety?
Molly zdawała sobie sprawę z własnej nieugiętości. Nawet jej ojciec powtarzał, że dałaby się zabić dla zasad, ale to nie powstrzymało nieprzyjemnego uczucia, które zaczynało ją opanowywać. Za każdym razem, gdy Flynn w żartach próbował ją uwieść, miała wrażenie, że jest dla niego kimś szczególnym, wyjątkowym. I to, co się dzieje między nimi, też jest wyjątkowe. Naprawdę tak myślała… Cóż, to były tylko złudzenia.
Wbiegła do następnego pokoju, ale zamiast na dziecko, natknęła się tam na główną programistkę, Simone Akumi. Jak wszyscy pracownicy McGannona, Simone była dziwna. Miała ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, twarz w kolorze ciemnego mahoniu i silną osobowość. Jej iloraz inteligencji wybiegał poza skalę, ale miała trudności w nawiązywaniu rozmowy ze zwykłymi śmiertelnikami. Zazwyczaj owijała się długą, powiewną tkaniną w afrykańskie wzory, a na sztywnych, siwiejących włosach nosiła słuchawki. To był znak, że pracuje, i tylko ktoś, kto pragnął szybkiej śmierci, zdecydowałby się jej wtedy przeszkodzić. Molly błyskawicznie obrzuciła pokój spojrzeniem.
Szklane drzwi prowadziły na patio porośnięte trawą – Flynn często urządzał tam pikniki dla swoich ludzi. Ale dziś były one, na szczęście, zamknięte, by nie wpuścić jesiennego chłodu, więc dziecko nie mogło się tędy wydostać. Tuż obok stała olbrzymia lodówka, w której można było znaleźć najprzeróżniejsze rzeczy: od tajemniczych potraw z mięsa, przez sushi, pizzę, aż po wiśnie w syropie. Trzy ekspresy ustawicznie bulgotały, bo każdy pracownik miał swój ulubiony gatunek kawy.
Simone nalewała sobie kolejny kubek aromatycznego płynu.
– Widziałaś może małe dziecko kręcące się tutaj? – zapytała Molly.
– Jeśli masz na myśli tego diabełka poruszającego się na czworakach… Wielkie nieba, czy to naprawdę dziecko Flynna? – Simone po raz pierwszy w życiu nie była wściekła, że jej ktoś przeszkadza.
Ale Molly nie chciała tracić czasu na pogawędki.
– Nie wiem. Mały po prostu zniknął, gdy rozmawialiśmy.
– Widziałam go sunącego za Baileyem. Biedactwo. Jest zbyt malutki, by umieć sobie dobierać towarzystwo. A Bailey wyglądał na przerażonego. – Nałożyła słuchawki na uszy i ponownie skoncentrowała się na pracy.
Molly niemal biegiem ruszyła do wskazanej przez Simone części budynku. Jej serce biło jak oszalałe. Może do tej pory niezbyt przejmowała się dzieckiem, ale Bailey był jeszcze bardziej roztargniony niż Simone, a biura programistów były bardzo niebezpieczne dla maleństwa. Komputery i drukarki ustawicznie terkotały, a telefony, druty i inny sprzęt były łatwo dostępne dla małych rączek.
Pierwszy pokój należał do Ralpha, który siedział na swoim, przypominającym tron, pomarańczowym fotelu, stanowiącym niemiły kontrast z czerwonym dywanem. Ralph miał dwadzieścia cztery lata, zazwyczaj pracował boso, a jego jasne, cienkie włosy, związane w kitkę, unosiły się w górę przy każdym ruchu ich właściciela. Pisał coś na dwóch klawiaturach – prawie jednocześnie – i z pewnością nie zauważyłby nawet tornada, gdyby tu wtargnęło, a co dopiero pełzającego dzieciaka.
Minęła jego pokój, potem pokój Simone i Darrena, który dziś pracował w domu – i skręciła w korytarz, gdzie było biuro Baileya. Zamarła przed drzwiami i przyłożyła dłoń do piersi, by uspokoić szalejące serce.
Poszukiwania zostały zakończone.
Bailey też pełzał na czworakach, jego łysiejąca głowa błyszczała w blasku świetlówki. Czasami sprawiał wrażenie wariata, nakładając swój szczęśliwy płaszcz, ale tak naprawdę był geniuszem. Może nie potrafił zachowywać się jak normalni ludzie, ale niespodziewane problemy inspirowały go do działania i zawsze podchodził do nich z tą samą upartą, metodyczną ostrożnością. Molly najpierw ujrzała jego siedzenie, a potem dostrzegła dziecko. Bailey, z wyrazem powagi na twarzy, postanowił widocznie sprowadzić ten akurat problem pod biurko. Wnioskując z dużej ilości zgniecionych w kuble papierów, musieli grać w piłkę.
– Bailey, na litość boską! Szukałam go wszędzie! – Molly wreszcie udało się wypuścić powietrze z płuc.
– Najwyższy czas, żeby pojawił się ktoś i uratował mnie. – Bailey ze smutkiem w głosie odsunął się od dziecka. – Prawie przeżyłem zawał. Przypełzł tutaj za mną i wrzeszczał tak, że omal nie oszalałem. Nie wiedziałem, czego chce. Przecież nigdy nie miałem dzieci! Flynn pobiegł za tą kobietą, nie wiedziałem więc, gdzie jesteś, i nie miałem pojęcia, co robić…