Powinni byli pojechać jego autem, a nie sfatygowanym sedanem Em, pomyślał ponuro Jonas. Teraz na zmianę było już za późno. Nawet gdyby chciał, nie mógłby w tej chwili wysiąść!
– Czy mam zadzwonić po karetkę? – zapytał, gdy z piskiem opon pokonali pierwszy zakręt.
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od drogi.
– Tak – odparła, wskazując na leżący na konsoli telefon komórkowy. – Wciśnij jedynkę. Powiedz, że mamy zatrzymanie akcji serca w domu dziecka w Bay Beach. Może się mylę, ale wszystko na to wskazuje. Potem wciśnij trójkę. Połączysz się z pogotowiem lotniczym. Jeśli uda się nam uratować Raymonda, to będzie potrzebował specjalistycznej opieki, a tego w Bay Beach nie jesteśmy w stanie zapewnić. Pogotowie lotnicze zabierze go do Sydney. W Blairglen nie ma kardiologii.
– Czy jesteś pewna, że będziemy ich potrzebowali?
– Nie – odparła. – Oczywiście, że nie. Jeśli dopisze nam szczęście, to ich pomoc będzie niezbędna. Tak czy owak, powiedz im, żeby byli w pogotowiu.
– Dobrze.
Jednak użycie komórki wcale nie było łatwe. Emily pokonywała zakręty z taką brawurą, jakby to był samochód wyścigowy. Jonasem rzucało to w jedną, to w drugą stronę, ale ona nie zwracała na to uwagi.
– Zapnij mocniej pas – rzuciła przez ramię. – Jeśli jeszcze raz uderzysz w drzwi z taką siłą, mogą się otworzyć i tylko tego mi w tej chwili potrzeba.
– Tak jest, pani doktor! – Poprawił pas, ponuro myśląc, że jeśli coś mu się stanie, to zawdzięczać to będzie wyłącznie własnej głupocie, po czym całą uwagę skupił na nawiązaniu łączności z pogotowiem. Kiedy mu się to wreszcie udało, bez trudu przekonał dyspozytora, że potrzebują natychmiastowej pomocy.
Tymczasem Emily z piskiem opon zahamowała przed domem małego dziecka, po czym, nie wyłączając silnika, wyskoczyła z samochodu i po chwili zniknęła za drzwiami.
Do licha! Jonas był przyzwyczajony do wezwań do nagłych wypadków i doskonale wiedział, ile zależy od szybkości zespołu ratowniczego. Jednak Emily biła ich pod tym względem na głowę. Szybko zgasił silnik, wyjął z bagażnika defibrylator i wbiegł do budynku. Scena, jaką ujrzał, była rzeczywiście dramatyczna. Raymond wciąż nieprzytomny leżał na podłodze, klęcząca przy nim Emily rozpaczliwie starała się przywrócić go do życia, a śmiertelnie blada Lori z przerażeniem obserwowała jej wysiłki. Twarz mężczyzny była szara jak popiół.
Musiało nastąpić całkowite zatrzymanie akcji serca, pomyślał Jonas i nie pytając o nic, przystąpił do podłączania defibrylatora. Mężczyzna miał około czterdziestu lat i dużą nadwagę. Wyglądał na typowego biznesmena, który zbyt wiele czasu spędza za biurkiem, a zbyt mało na powietrzu.
Nie było jednak czasu na dłuższą obserwację. Emily uniosła głowę przed kolejną serią wdechów i, widząc Jonasa, odsunęła się, aby zrobić mu miejsce.
– Reanimacja sercowo-płucna nie powiodła się – oznajmiła. – Lori zrobiła to profesjonalnie, niestety, bez rezultatu.
Pozostają więc elektrowstrząsy. Tak jak w przypadku Charliego. Czyżby historia miała się powtórzyć?
Wstrząs.
Nic.
– No dalej! Rusz się! – powtarzała błagalnie Emily i wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, klatka piersiowa Raya po drugim wstrząsie uniosła się sama. Wszyscy zamarli. Nagle z ust mężczyzny wydobył się chropawy, świszczący dźwięk i Lori z łkaniem rzuciła się na niego.
– Och, Ray! Nie umieraj! Nie możesz tego zrobić!
– Odsuń się, Lori! – zawołała Emily, odciągając przyjaciółkę na bok, by móc ponownie użyć defibrylatora. Na jej twarzy pojawiła się jednak nadzieja. Rozejrzała się dookoła, jakby czegoś szukała. Jednak Jonas i tym razem okazał się niezastąpiony.
Butla z tlenem była już w pogotowiu i gdy tylko Ray zaczął samodzielnie oddychać, mogli mu założyć maskę, po czym podłączyć do kroplówki i przystąpić do rozpuszczania skrzepu.
Mogli też gorąco się modlić, aby nie nastąpiły nieodwracalne zmiany i by serce zaczęło normalnie pracować.
Z oddali dobiegł odgłos syreny i Emily przymknęła na chwilę oczy. Pewnie dziękuje Bogu za uratowanie przyjaciela, pomyślał Jonas. Jest tak bardzo oddana pacjentom.
Psiakrew! Bycie lekarzem rodzinnym w społeczności takiej jak ta musi do tego prowadzić, pomyślał. Jednak tok silne emocjonalne związanie z każdym pacjentem może okazać się groźne. Tego nikt długo nie wytrzyma. Może więc jej pobyt w Bay Beach, podobnie jak jego, wkrótce się skończy. Tyle że on wyjedzie stąd z własnej woli, a ona w stanie bliskim załamania nerwowego.
Nie dojdzie jednak do tego wtedy, gdy on tu jest, obiecał sobie. On jej podaruje parę miesięcy wytchnienia. Musi jedynie pamiętać, aby sam nie uległ podobnej jak ona chorobie.
– Wezwij przez radio pogotowie lotnicze – zwrócił się do Emily. – Powiedz im, żeby już startowali i że ich pomoc jest niezbędna. Polecisz z nim?
– Nie mogę – odparła w pierwszej chwili, po czym zawahała się. Dlaczego nie? Był przecież Jonas! – Myślę, że mogłabym – powiedziała – jeśli mnie zastąpisz. – Spojrzała na swój jasnoniebieski dres i uśmiechnęła się smutno. – Jakie to szczęście, że zawsze śpię w takim stroju. Nakarmisz Bernarda? Wrócę porannym pociągiem.
– Idź i spakuj się, Lori – rzekł Jonas tonem człowieka przyzwyczajonego do wydawania poleceń. – Szpital zapewni Raymondowi najpotrzebniejsze rzeczy, pozostałe można mu przesłać później, ale ty będziesz potrzebowała zmiany bielizny i szczoteczki do zębów. Jeśli chodzi o Bernarda, to oczywiście go nakarmię.
Lori spoglądała niepewnie to na Raymonda, to na Jonasa. W pewnej chwili powieki tego pierwszego zadrżały. Otworzył oczy i widząc Lori, lekko poruszył palcami.
– Musisz iść – powtórzył Jonas.
– Jest jeszcze Robby – szepnęła Lori, nie spuszczając oczu z Raya. – Mały…
Jonas westchnął. Pies. Dziecko. Co jeszcze?
– Poradzę sobie – zapewnił, jednak wcale nie był tego taki pewien. Może sobie poradzić z psem, ale z dzieckiem?
W co on się, u diabła, wpakował?!
Emily wróciła do Bay Beach około południa następnego dnia.
Wyczerpana ostatnimi przeżyciami przespała całą podróż. Obudziła się, kiedy pociąg wjeżdżał na stację W Bay Beach, toteż gdy wyszła na światło dzienne, wciąż.Miała mętlik w głowie. Jeszcze większy zamęt poczuła aa widok tego, co ją czekało na peronie. Był tam Jonas trzymający w objęciach Robby'ego, a z nim Sam, Matt i Ruby i ku jej ogromnemu zaskoczeniu nawet stary Bernard.
– Witaj! – powiedział Jonas i zabrzmiało to tak, jakby w tym spotkaniu nie było nic nadzwyczajnego. – Miałaś spokojną podróż? – Uśmiechnął się na widok dresu, który od wczoraj miała na sobie. – Widzę, że dalej jesteś w tej swojej piżamie.
Zaczerwieniła się.
– Nie uznaję piżam. Sprawiają jedynie kłopot. A jeśli chodzi o podróż, to tak, była bardzo spokojna, i tego mi właśnie było potrzeba.
Spojrzała na dzieci, po czym znowu na Jonasa, ale uśmiech zniknął już z jego twarzy. Wyglądała tak nieprawdopodobnie pociągająco – zarumieniona od snu ł trochę potargana – a do tego ten cholerny dres, który kojarzył mu się z piżamą…
Skoncentruj się na konkretach! – powtarzał sobie w duchu. To w tej chwili najważniejsze.
– Co z Rayem? – zapytał.
– Jest na intensywnej terapii. Dowieźliśmy go szczęśliwie do Sydney, ale podczas lotu nastąpiło ponowne zatrzymanie akcji serca i w efekcie wystąpiły pewne uszkodzenia.
– Jakieś problemy neurologiczne?
Czyżby dotarli do niego za późno? Jego płuca nie pracowały prawie pięć minut, mogło więc nastąpić niedotlenienie mózgu.