– My, Lunnowie, nikogo nie… kochamy – rzekł powoli. Widział malującą się na jej twarzy rozpacz i czuł, jak mija mu złość. – Ani moja siostra, ani ja. Po prostu nie potrafimy. Em, bardzo mi przykro. Zrezygnowaliśmy z miłości bardzo dawno.
– I nie chcesz tego zmienić?
– Nie. Miłość zadaje zbyt wiele ran.
– Miłość wymaga odwagi.
– Nie. To niezależność wymaga odwagi. Gdybyś wiedziała, jak bardzo chciałem… – Urwał nagle. – Nie! Przykro mi, Em, ale taka jest moja propozycja. Nie mogę zaoferować nic więcej.
– Rozumiem – odparła ze smutkiem. – Albo wyjdę za ciebie na twoich warunkach, albo odejdziesz, nie oglądając się za siebie?
Spojrzał na Robby'ego.
– Nie wiem. Będę musiał to jeszcze przemyśleć. Naprawdę nie chcesz wyjść za mnie?
– Nie.
– Potrzebuję stabilizacji.
– Ja ci jej nie zapewnię.
Chwilę się nad czymś zastanawiał, po czym skinął głową.
– Dobrze, dobrze. Zgadzam się. Myślę, że to głupie, ale może, jeśli zostanę, będziemy mogli to wszystko jakoś pogodzić. Jeśli powiem Annie, że zostaję, abyś mogła adoptować Robby'ego, to Anna to przyjmie. Nie będzie myśleć, że robię to tylko dla niej.
– A robisz? – spytała i zauważyła, jak twarz Jonasa gwałtownie się zmienia. Ten człowiek sam siebie nie zna, pomyślała. Twierdzi, że jest niezależny, ale to nieprawda.
Wmówił sobie, że składając tę ofertę, zrobił to dla Anny, ale w istocie jakaś część niego zrobiła to dla Robby'ego. Gdyby tylko jakaś część niego zrobiła to dla niej… Jednak on nie dopuszczał takiej myśli. Skoncentrował się na Robbym. Uważał, że w ten sposób może ją przekonać.
– Jeśli zostanę, aby ci pomóc, będziesz miała szansę go adoptować – powiedział. – Jeśli przejmę część twoich obowiązków, będziesz miała więcej czasu i Tom pozwoli ci go zatrzymać.
Może rzeczywiście tak się stanie, ucieszyła się, ale kiedy spojrzała na Jonasa, jej radość znikła. Jonas jest w zasięgu jej ręki, a ona musi go odrzucić.
– Byłoby o wiele łatwiej, gdybyś za mnie wyszła -powtórzył.
To jest jej druga szansa, jednak nie może powiedzieć „tak". Dla dobra Robby'ego. Dla swojego również. Nie może zaakceptować małżeństwa bez miłości.
– Nie, Jonasie, byłoby o wiele trudniej – odparła cicho. – Nam wszystkim.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Ty chyba straciłaś rozum!
– Słucham?
– Odrzuciłaś Jonasa Lunna? Jesteś w nim po uszy zakochana i go odrzuciłaś?!
Lori opadła na stojące przy biurku krzesło i patrzyła na przyjaciółkę w osłupieniu.
– Wszystkie nasze problemy byłyby rozwiązane -ciągnęła. – Bay Beach miałoby jeszcze jednego lekarza, Robby rodziców, a ty skończyłabyś wreszcie z samotnością i życiem pozbawionym seksu. A ty lekką ręką wszystkiego się pozbywasz!
– Jonas nie wspominał o seksie – zauważyła Emily, nie podnosząc głowy znad receptariusza. Lori zaniemówiła.
– Chcesz powiedzieć…
– Chcę powiedzieć, że kiedy wyszłaś, nic się nie zmieniło. On stał w jednym końcu pokoju, a ja w drugim, i rozmawialiśmy o szczegółach dotyczących funkcjonowania naszego małżeństwa. On uważał, że to bardzo rozsądna propozycja biznesowa. Myślę, że… – odetchnęła głęboko – myślę, że mógłby nawet kochać Robby'ego.
Tyle że z daleka.
– To niemożliwe, żeby był aż tak nieczuły!
– Ale jest. Przeszedł twardą szkołę życia i nie zamierza się zmieniać tylko dlatego…
– Tylko dlatego, że go kochasz?
– Tylko dlatego, że go kocham. – Emily podniosła głowę i spojrzała w zatroskaną twarz przyjaciółki. – Tak to wygląda w skrócie, Lori. Kocham go, rzeczywiście go kocham.
– I burzysz się na samą myśl o tym, że mogłabyś go poślubić, wiedząc, że on cię nie kocha.
– A więc mnie rozumiesz. Gdyby Ray cię nie kochał…
– Oszalałabym – przyznała Lori. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy aż do chwili, kiedy go niemal straciłam. To miedzy innymi z tego powodu tu przyszłam. Za miesiąc bierzemy ślub i chciałabym, żebyś była moją druhną. Możesz?
– Oczywiście.
– Może jednak ty pierwsza wyjdziesz za mąż? Byłabyś wtedy starościną mojego wesela.
– Lori, nie mogę.
I Lori wiedziała, że Emily mówi prawdę. Wiedziała również, że jej przyjaciółka ma złamane serce.
– Nie zgadzam się, żeby go adoptowała samotna kobieta.
Te słowa wypowiedziała ciotka Robby'ego. Siedziała z Tomem i Emily w gabinecie ośrodka i nie kryła irytacji.
– Co powiedzą ludzie? Że pozwoliłam na adopcję dziecka mojej siostry przez samotną osobę, podczas gdy powinnam sama się nim zająć?
Tom zacisnął leżące na kolanach dłonie. Często spotykał się z różnymi rodzinnymi dramatami, ale każdy kolejny przeżywał tak samo.
– Lauro, mówi pani, że go nie weźmie, ale jednocześnie żąda, żeby został w Bay Beach i żeby adoptowało go małżeństwo?
– Tak!
– Ale on ma całe ciało pokryte bliznami – rzekł cicho Tom. – Wiele ran jeszcze się goi. Robby'ego czeka wiele operacji przeszczepów skóry. Potrzebuje ciągłej opieki medycznej. Emily chce mu to dać, miłość matczyną również. Nie sądzę, Lauro, aby znalazła pani kogoś, kto go weźmie. Nie w tym stanie.
– A więc niech będzie dalej w domu dziecka – powtarzała z uporem Laura. – Nie zmusicie mnie do niczego więcej! Wiem, co powiedziałaby mi moja siostra, gdyby żyła.
– Z pewnością chciałaby, żeby go ktoś pokochał.
– Nie chciałaby jednak, aby ludzie mówili, że oddałam dziecko samotnej kobiecie. Doktor Mainwaring może się nim zajmować przez jakiś czas, jeśli chce -dodała nieśmiało. – Będę mogła powiedzieć, że to tylko na krótko, aż jego stan się poprawi. I wtedy nikt nie będzie mnie obgadywał. Jednak żadnej adopcji. Chyba że pani doktor wyjdzie za mąż. Inaczej nie ma mowy!
– Ten krótki czas może się okazać bardzo długi -ostrzegał Tom. – To nie jest dobre wyjście. Robby potrzebuje stabilizacji.
– Więc znajdźcie mu rodzinę. Tu, w Bay Beach. Rodzinę, która go zaakceptuje bez względu na to, w jakim jest stanie.
Dalsza rozmowa nie miała już sensu. Laura była nieprzejednana.
Emily tuliła Robby'ego do snu i wciąż myślała o rozmowie z Laurą. Żadnej adopcji…
Oznaczało to, że chociaż dalej może opiekować się Robbym, to w każdej chwili dziecko może zostać od niej zabrane. Nie powinna jednak o tym myśleć. Teraz ważne jest jedynie, że Robby ją ma. Na razie!
Bernard od dłuższego już czasu leżał u jej nóg. Był jakiś smutny i apatyczny. W pewnej chwili podniósł łeb i spojrzał na swoją panią tak, jakby chciał powiedzieć, że bardzo tęskni za dziećmi i nie rozumie, dlaczego ich nigdzie nie ma. Zza ściany dobiegała krzątanina szykującego się do snu Jonasa.
– Mamy już wszystkie elementy układanki – powiedziała, głaszcząc łeb starego przyjaciela. – Teraz potrzebny jest nam tylko jakiś cudotwórca, aby je poskładał.
W sąsiednim pokoju Jonas powtarzał sobie, że nie potrzebuje takich rzeczy jak cud. W jego układance wszystkie elementy pasowały do siebie doskonale.
Emily okazała się wyjątkowo uparta. Jego koncepcja małżeństwa mogłaby przynieść korzyść wszystkim. Gdyby tylko mogła zapomnieć o tej idiotycznej potrzebie miłości. Nie może przecież dać jej czegoś, czego nikt nigdy go nie nauczył!
Cała ta sytuacja wydawała mu się absurdalna. A wszystko przez to, że Emily ubzdurała sobie, że się w nim zakochała.
Co za głupota!
Nie mógł spełnić jej oczekiwań, powtarzał sobie. Po prostu nie. Chciał tej rodziny – chciał, by powstała, i by połączyło ją właśnie małżeństwo. Ale Emily chciała czegoś więcej. Uważała, że tym spoiwem musi być miłość.