Выбрать главу

Starszy pan westchnął i przez dłuższą chwilę kiwał głową nad blatem biurka.

— To jedyne sensowne wytłumaczenie — odezwał się w końcu złamanym głosem. — Biorąc pod uwagę nieprawidłowości i ambiwalencje somatyczne.

Fabian wsparł podbródek na splecionych dłoniach i w zamyśleniu tarł łokciem o oparcie fotela.

— Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że może istnieć inna przyczyna? Może jest mutantem, nowym gatunkiem w ewolucji człowieka albo potomstwem istot z innej planety, które los rzucił na naszą Ziemię.

— Wysoce nieprawdopodobne. — Doktor Lorington pokręcił głową. — Żadna z tych modyfikacji nie jest specjalnie przydatna w żadnym możliwym do wyobrażenia środowisku, być może z wyjątkiem stale odrastających zębów. Nie są to też zgubne właściwości. Są one raczej po prostu niewygodne. Jako lekarz, który w życiu przebadał wiele ludzkich istot, powiedziałbym, że Wednesday jest z całą pewnością niezaprzeczalnie człowiekiem. Tylko jest zrobiona trochę — hm, właściwym słowem jest chyba — po amatorsku.

— Doktor usiadł prosto. — Jeszcze jedno, panie Balik. Uważam, że absolutnie przeciwwskazane jest, aby osoby w rodzaju Wednesday miały własne dzieci.

W oczach Fabiana błysnęło zainteresowanie.

— A to dlaczego? Jakie byłyby to dzieci?

— Jakie tylko można sobie wyobrazić — lub nie można sobie wyobrazić. Przy takim bałaganie w normalnych funkcjach organizmu zmiany w układzie rozrodczym muszą być również olbrzymie. Dlatego właśnie proszę pana, panie Balik, aby nie widywał się pan więcej z Wednesday, aby nie pobudzał jej do myśli o małżeństwie. Ponieważ jestem przekonany, że nie powinna mieć dzieci!

— Zobaczymy. — Fabian wstał i wyciągnął rękę, aby się pożegnać. — Bardzo panu dziękuję, doktorze, za poświęcony mi czas.

Doktor Lorington podniósł głowę i popatrzył na niego. Potem nie zwracając uwagi na wyciągniętą dłoń, rzekł cichym, spokojnym głosem:

— Nie ma za co. Żegnam, panie Balik.

Wednesday naturalnie przygnębił fakt, że ci dwaj ludzie się nie zgadzają. Ale nikt nie miał wątpliwości, komu pozostanie wierna w razie potrzeby. Wszystkie te lata tłumionego głodu uczuć sprawiły, że żarłocznie chłonęła wszystkie nowe przeżycia. Gdy tylko raz pozwoliła sobie na romantyczne westchnienie wobec Fabiana, już było po niej. Wyznała mu, że w pracy — gdzie jak na razie udawało im się ukryć ten romans — wprost omdlewała, myśląc o nim.

Fabian przyjmował jej hołdy z zachwytem. U większości kobiet, które znał do tej pory, z czasem pojawiały się w głosie nutki pogardy. Wednesday z dnia na dzień coraz bardziej go podziwiała, stawała się coraz milsza i coraz bardziej ustępliwa.

Z pewnością nie mogła nikogo olśnić, ale była, powtarzał to sobie, nadzwyczaj piękna i w związku z tym mógł się z nią pokazać publicznie. Dla pewności postanowił porozmawiać o tym z panem Slaughterem, najstarszym spośród właścicieli firmy, pod pretekstem spraw personalnych. Wspomniał mimochodem, że nieco interesuje go jedna z dziewcząt wśród sekretarek. Czy istnieją jakieś trudności natury formalnej?

— Czy istnieje możliwość, że ożenisz się z nią? — spytał pan Slaughter, przyglądając mu się spod ogromnych, krzaczastych brwi.

— Może. Niewykluczone, że do tego dojdzie, proszę pana. Jeśli pan nie ma nic prze…

— Nie mam, drogi chłopcze, nie mam nic przeciwko temu! W zasadzie nie lubię, żeby kierownicy działów uganiali się za personelem, ale jeśli to odbędzie się spokojnie i skończy się ślubnym kobiercem, może mieć doskonałe efekty dla biura. Przydałoby się, żebyś znalazł sobie kogoś i wreszcie się ustatkował. Może dzięki tobie reszcie tych samotników wpadnie jakaś rozsądna myśl do głowy. Tylko pamiętaj, Balik, bez wygłupów. Żadnego migdalenia się, zwłaszcza podczas pracy.

Fabian, w pełni usatysfakcjonowany, poświęcił się teraz odizolowaniu Wednesday od doktora Loringtona. Przypomniał jej, że starszy pan może długo nie pożyć i że potrzebny jej będzie stały lekarz, dość młody, który potrafi pomóc przy ewentualnych komplikacjach, jakie mogą ją czekać przez resztę życia. Ktoś młody, jak na przykład Jim Rudd.

Wednesday popłakała się, ale na dłuższą metę nie mogła mu stawić czoła. W końcu zgodziła się pod jednym warunkiem. Że doktor Rudd zachowa tajemnicę — tak jak Loring-ton. Nie chciała być fenomenem dla czasopism medycznych ani wzruszającą bohaterką jakiegoś reportażu.

Powód, dla którego Fabian się na to zgodził, miał niewiele wspólnego z wielkodusznością. Po prostu chciał ją mieć wraz ze wszystkimi dziwactwami tylko dla siebie. Sandrę mógł nosić na piersi, niczym lśniący klejnot na łańcuszku. Wednesday wolał trzymać w małym woreczku, do którego mógł od czasu do czasu z radością skąpca zaglądać.

A niedługo może będzie miał drugi, mniejszy skarb…

Jim Rudd przyjął jego warunki. I nie mógł wyjść ze zdumienia.

— W ogóle nie ma pępka!!! — wykrzyknął, kiedy po pierwszym badaniu przyszedł do Fabiana oczekującego w gabinecie. — Szukałem blizn pooperacyjnych, ale nie ma nawet śladu! A to jeszcze nie wszystko. Nie stwierdziłem skurczu ani rozkurczu serca! Człowieku, czy ty wiesz, co to znaczy?

— W tej chwili mało mnie to obchodzi — odrzekł beznamiętnie Fabian, — Może później. Myślisz, że dasz sobie radę ze wszystkimi problemami, jakie mogą się u niej pojawić?

— O, na pewno. W każdym razie nie gorzej od tamtego staruszka.

— A dzieci? Czy może mieć dzieci? Rudd rozłożył ręce.

— Nie widzę przeciwwskazań. Poza tymi udziwnieniami jest normalną zdrową kobietą. I nie ma powodu sądzić, że ten stan — jakkolwiek by go nazwać — jest dziedziczny. Oczywiście częściowo może być, coś nienormalnego może się zdarzyć, ale na podstawie badań…

Pobrali się w ratuszu tuż przed urlopem Fabiana. Po lunchu wrócili do biura i zakomunikowali to wszystkim. Fabian już wcześniej zatrudnił nową sekretarkę, która miała zastąpić jego żonę.

A w dwa miesiące później Fabianowi udało się sprawić, że zaszła w ciążę.

Aż się zdziwił, jak ją to zdenerwowało, biorąc pod uwagę jej potulność od początku małżeństwa. Udawał surowego i powiedział, że nie będzie słuchał takich bzdur, że doktor Rudd stwierdził, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa będą mieć normalne dziecko i że nie ma o czym mówić. Ale nic nie skutkowało. Próbował żartów, pochlebstw. W końcu wziął ją w ramiona i wyznał jej, że nazbyt ją kocha, aby nie chcieć takiej jak ona małej dziewczynki. Ale i to nie podziałało.

— Fabian, kochanie — zawodziła — czy ty nie rozumiesz? Ja nie powinnam mieć dzieci. Nie jestem jak inne kobiety.

W końcu użył czegoś, co zostawił sobie jako ostatnią deskę ratunku. Wziął z półki książkę i energicznie otworzył ją na założonej stronie.

— Rozumiem — powiedział. — To robota w połowie doktora Loringtona i jego dziewiętnastowiecznej zabobonnej gadaniny, a w połowie tego głupiego, ludowego wierszyka, który czytałaś w dzieciństwie i który wywarł na tobie takie wstrząsające wrażenie. No cóż, w sprawie doktora Loringtona nic już nie mogę zrobić, ale muszę skończyć z tym wierszydłem. Masz. Czytaj.

Przeczytała.

B.L. Farjeon — „Dzieci tygodnia” Poniedziałkowe śliczną ma buzię, Wtorkowe dziecię to wdzięku róża, Dziecko zaś środy oddane i czułe, Czwartkowe pracą się tylko zajmuje, Lecz piątku córa od ludzi przeklęta, A przed sobótką droga tak kręta, Bo za to miłe szabatu dziecię Jest najdzielniejsze na całym świecie.