Spalko kazał mu zabrać Ahmeda, Karima i jedną z kobiet na dół do podstacji systemu klimatyzacyjnego, skąd napływało powietrze do sali obrad. To była drobna zmiana planu. Miał tam iść Mahomet z tą trójką. Ale Mahomet nie żył, a ponieważ zabił go Arsienow, przyjął zadanie bez pytań i narzekań. Musieli teraz ściśle trzymać się wyliczonego czasu.
– Mamy dokładnie trzydzieści minut – powiedział Spalko. – Potem, jak wiemy z poprzedniego razu, przyjdzie nas sprawdzić ochrona. – Spojrzał na zegarek. – Co oznacza, że mamy dwadzieścia cztery minuty na wykonanie zadania.
Kiedy Arsienow wyszedł z Ahmedem i pozostałą dwójką, Spalko odciągnął Zinę na bok.
– Wiesz, że ostatni raz widzisz go żywego?
Przytaknęła.
– Nie masz żadnych oporów? – spytał.
– Wręcz przeciwnie – odparła. – To będzie ulga.
Spalko skinął głową.
– Chodźmy. Nie ma czasu do stracenia.
Hasan Arsienow objął dowodzenie swoją małą grupą. Mieli do wykonania ważne zadanie i musiał być pewien, że je wykonają. Skręcili za róg i zobaczyli wartownika z sił bezpieczeństwa na stanowisku w pobliżu kraty wielkiego wywietrznika.
Poszli bez wahania w jego kierunku.
– Stać – rozkazał i wycelował w nich pistolet maszynowy.
Zatrzymali się przed nim.
– Jesteśmy z ciepłowni – powiedział Arsienow po islandzku i na widok tępej miny wartownika powtórzył to po angielsku.
Wartownik zmarszczył brwi.
– Tu nie ma przewodów grzewczych.
– Wiem- odrzekł Ahmed; złapał jedną ręką pistolet maszynowy wartownika, drugą walnął jego głową o ścianę.
Gdy wartownik zaczął osuwać się na ziemię, znów go uderzył, tym razem kolbą pistoletu.
– Pomóżcie mi tutaj – rozkazał Arsienow i wetknął palce w otwory kraty wywietrznika.
Karim i kobieta dołączyli do niego, ale Ahmed dalej okładał wartownika kolbą, choć było jasne, że mężczyzna jest nieprzytomny i prawdopodobnie nie ocknie się przez jakiś czas.
– Ahmed, oddaj mi broń! – krzyknął Arsienow.
Ahmed rzucił mu pistolet maszynowy, potem zaczął kopać leżącego wartownika w twarz. Popłynęła krew i w powietrzu zapachniało śmiercią.
Arsienow odciągnął Ahmeda od wartownika.
– Kiedy wydaję ci rozkaz, to go wykonuj, bo, na Allaha, skręcę ci kark! Ahmed ciężko dyszał. Zmiażdżył Arsienowa wzrokiem.
– Mamy wyliczony czas – przypomniał wściekle Arsienow. – To nie pora, żebyś się wyżywał.
Ahmed roześmiał się. Strząsnął z siebie rękę Arsienowa i poszedł pomóc Karimowi przy kracie. Władowali wartownika do przewodu wentylacyjnego, potem pojedynczo wpełzli za nim. Ahmed, jako ostatni wchodzący, umieścił kratę z powrotem na miejscu.
Musieli przeczołgać się po wartowniku. Kiedy przyszła kolej Arsienowa, przycisnął palce do jego tętnicy szyjnej.
– Nie żyje – oznajmił.
– I co z tego? – spytał zaczepnie Ahmed. – Niedługo wszyscy będą sztywni.
Posuwali się na czworakach przewodem wentylacyjnym, dopóki nie dotarli do rozgałęzienia. Dokładnie przed nimi był pionowy szyb. Wyjęli sprzęt. Umocowali aluminiową poprzeczkę w górnym otworze szybu, przyczepili do niej linę i zrzucili w dół. Arsienow schodził pierwszy. Owinął linę wokół lewego uda i przeciągnął nad prawym. Opuszczał się wolno, zmieniając ręce. Wyczuwał po lekkim drżeniu liny, kiedy dołączają do niego następni członkowie grupy.
Zatrzymał się tuż nad pierwszą skrzynką rozdzielczą. Włączył miniaturową latarkę i oświetlił ścianę szybu. Zobaczył pionowe kable elektryczne. W ich gąszczu lśniło coś nowego.
– Czujnik ciepła! – zawołał w górę.
Karim, ekspert od elektroniki, był tuż nad nim. Kiedy Arsienow oświetlał latarką ścianę, Karim wyjął szczypce i kawałek przewodu z zaciskami krokodylkowymi na końcach. Ominął ostrożnie Arsienowa i zawisł nieco powyżej zasięgu detektora. Wierzgnął jedną nogą, zbliżył się do ściany i chwycił kabel. Przebiegł palcami po przewodach, przeciął jeden i umocował na nim zacisk. Potem usunął izolację z innego przewodu i przyczepił do niego drugi zacisk.
– Droga wolna – powiedział cicho.
Opuścił się do poziomu czujnika, ale nie zabrzmiał alarm. Udało mu się obejść obwód. Według sensora, wszystko było w porządku.
Karim przepuścił Arsienowa i zeszli na dno szybu. Mieli w zasięgu serce podsystemu klimatyzacyjnego sali obrad.
– Naszym celem jest podsystem klimatyzacyjny sali obrad – powiedział Bourne, kiedy szli z Chanem przez hol hotelowy. Chan niósł pod pachą laptopa, który dostali od Oszkara. – To najlepsze miejsce do aktywacji ich dyfuzora.
O tak późnej porze w wysokim i zimnym holu nie było nikogo poza służbami bezpieczeństwa i pracownikami hotelu. Dygnitarze byli w swoich apartamentach. Spali lub przygotowywali się do rozpoczęcia szczytu, co miało nastąpić za kilka godzin.
– Ochrona niewątpliwie doszła do tego samego wniosku – odparł Chan – co oznacza, że kiedy zbliżymy się do podstacji, będą chcieli wiedzieć, co tam robimy.
– Pomyślałem o tym – odrzekł Bourne. – Czas, żebyśmy wykorzystali
mój stan zdrowia.
Przeszli bez przeszkód przez główną część budynku i znaleźli się na ozdobnym dziedzińcu wewnętrznym z geometrycznymi żwirowymi ścieżkami, wiecznie zielonymi krzewami i kamiennymi ławkami o futurystycznych kształtach. Po drugiej stronie była część konferencyjna. W środku zeszli po trzech kondygnacjach schodów. Chan włączył laptopa, sprawdzili rozkład pomieszczeń i upewnili się, że są na właściwym poziomie budynku.
– Tędy – powiedział Chan, zamknął komputer i ruszyli dalej.
Ale oddalili się tylko trzydzieści metrów od schodów, kiedy szorstki głos ostrzegł ich:
– Jeszcze jeden krok i obaj jesteście martwi.
Na dnie szybu wentylacyjnego czeczeńscy rebelianci czekali przykucnięci, z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Czekali na ten moment od miesięcy. Byli gotowi, rwali się naprzód. Drżeli z podniecenia i chłodu – im głębiej pod hotelem, tym było zimniejsze. Musieli tylko przeczołgać się krótkim przewodem wentylacyjnym, by dotrzeć do przekaźników systemu klimatyzacyjnego, ale od celu odgradzały ich służby bezpieczeństwa w korytarzu na zewnątrz kraty. Czeczeni byli unieruchomieni, dopóki tamci nie pójdą na obchód.
Ahmed spojrzał na zegarek. Zostało im czternaście minut na wykonanie zadania i powrót do furgonetki. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Spocił się też pod pachami. Strugi potu spływały mu po ciele i drażniły skórę. Miał sucho w ustach i oddychał płytko. Zawsze tak było w akcji. Waliło mu serce i drżał na całym ciele. Jeszcze nie ochłonął po naganie od Arsienowa. Dostał ją przy innych, co było podwójnie obraźliwe. Kiedy teraz wytężał słuch, patrzył na Arsienowa z pogardą. Po tamtej nocy w Nairobi stracił dla niego cały szacunek. Nie tylko dlatego, że Arsienow został rogaczem; również dlatego, że nie miał o tym pojęcia. Ahmed wykrzywił w uśmiechu grube wargi. Przyjemne uczucie, mieć przewagę nad Arsienowem.
W końcu usłyszał, że głosy się oddalają. Skoczył naprzód, gotów na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, ale potężne ramię powstrzymało go boleśnie.
– Jeszcze nie – syknął.
– Przecież odeszli – odparował Ahmed. – Tracimy czas.
– Ruszymy, kiedy wydam rozkaz.
Następny afront, pomyślał Ahmed. Tego już za wiele. Splunął z pogardliwą miną.
– Dlaczego mam słuchać twoich rozkazów? Ja czy ktokolwiek z nas? Nie potrafisz nawet utrzymać swojej kobiety tam, gdzie jej miejsce.
Arsienow rzucił się na niego. Walczyli przez chwilę, ale siły były równe. Reszta stała z boku. Bali się wtrącić.
– Nie będę dłużej tolerował twojej bezczelności – ostrzegł Arsienow. – Albo słuchasz moich rozkazów, albo już po tobie.