Zwarty z przeciwnikiem w pierwotnej walce, czuł jego zapach, który bił z ciała jak odór nagrzanego słońcem trzęsawiska. Znowu pomyślał o wietnamskiej dżungli i w tej samej chwili szyję zmiażdżył mu metalowy pręt czy rura. Napastnik powlókł go do tyłu, w stronę wejścia do jaskini.
– Nie zabiję cię – szepnął mu do ucha. – Jeszcze nie teraz.
Bourne chciał uderzyć go łokciem i w zamian otrzymał cios w już i tak obolałe nerki. Zgiąłby się wpół, lecz nie mógł, bo gardło nadal ugniatał mu pręt.
– Mógłbym cię zabić już teraz, ale nie zabiję. Tu jest za słabe światło. Kiedy będziesz umierał, chcę patrzeć ci w oczy.
– Chcesz mnie zabić? – wycharczał Bourne. – I tylko dlatego zamordowałeś dwóch niewinnych ludzi?
– O czym mówisz?
– O tych, których zastrzeliłeś w domu.
– To nie ja. Nie zabijam niewinnych. – Napastnik zachichotał. – Z drugiej strony nie wiem, czy kogoś, kto zadaje się z Alexandrem Conklinem, można uważać za niewinnego.
– Ale zwabiłeś mnie tutaj. Strzelałeś do mnie. Uciekłem do Conklina, a ty…
– Bzdura. Tylko cię śledziłem.
– W takim razie skąd wiedziałeś, gdzie wysłać gliniarzy? – Po co miałbym ich wysyłać?
Chociaż ta informacja zaskoczyła i zaniepokoiła Bourne'a, słuchał tylko jednym uchem. Korzystając z rozmowy, rozluźnił mięśnie i odchylił się lekko do tyłu, dzięki czemu między prętem i tchawicą powstało trochę luzu. Obrócił się na piętach, jednocześnie opuścił jedno ramię, żeby tamten musiał poprawić pręt, i zadał mu błyskawiczny cios tuż poniżej ucha. Napastnik runął ciężko na ziemię, pręt zadźwięczał głucho.
Bourne wziął kilka głębokich oddechów, żeby szybciej otrzeźwieć, mimo to z braku tlenu wciąż był lekko zamroczony. Złapał latarkę, oświetlił miejsce, gdzie upadł mężczyzna, ale nikogo już tam nie było. Gdy uniósł latarkę nieco wyżej, doszedł go cichy odgłos, coś jakby szept, i na tle wejścia do pieczary zobaczył jego sylwetkę. Światło sprawiło, że mężczyzna odwrócił głowę i przez ułamek sekundy Bourne widział jego twarz. Zaraz potem obcy zniknął między drzewami.
Bourne puścił się w pogoń i po chwili usłyszał cichy trzask i stłumiony świst. W górze wyczuł jakiś ruch i przedarłszy się przez krzewy, dobiegł do miejsca, gdzie zastawił pułapkę, z wirgińskiego wielobluszcza uplótł sieć i przywiązał ją do młodego drzewka, które przedtem mocno wygiął i napiął. Napastnik musiał w nią wpaść. Myśliwy stał się zwierzyną. Gotów stawić czoło zabójcy, Bourne podszedł do drzewa i przeciął sieć. Ale sieć była pusta.
Pusta! Zebrał ją i zobaczył dziurę, którą tamten wyciął w jej górnej części. Szybki był, sprytny i przygotowany; teraz trudniej go będzie zaskoczyć.
Zadarł głowę i zatoczył latarką szeroki łuk, oświetlając plątaninę gałęzi. Wbrew sobie, odczuwał podziw dla zmyślności i przebiegłości przeciwnika. Zgasił latarkę i zanurzył się w noc. Krzyknął lelek, a potem, po dłuższej ciszy, gdzieś z porośniętych sosnami wzgórz odpowiedziała mu żałobnie sowa.
Bourne odchylił do tyłu głowę i głęboko odetchnął. Na wewnętrznym ekranie oczu utrwaliła się płaska twarz i ciemne źrenice kogoś, kogo – przez chwilę był tego całkowicie pewny – minął w drodze do sali wykładowej, z której strzelał snajper.
Nareszcie znał zarówno twarz, jak i głos napastnika.
"Mógłbym cię zabić już teraz, ale nie zabiję. Tu jest za słabe światło. Kiedy będziesz umierał, chcę patrzeć ci w oczy".
Rozdział 3
Główna siedziba Humanistas Ltd., międzynarodowej organizacji obrony praw człowieka, mieściła się na soczystozielonym zachodnim zboczu Wzgórza Gellerta w Budapeszcie. Patrząc w wielkie panoramiczne okno, Stiepan Spalko wyobraził sobie Dunaj i leżące u stóp wzgórza miasto.
Wyszedł zza biurka, żeby usiąść w wyściełanym fotelu naprzeciwko czarnoskórego kenijskiego prezydenta. Przy drzwiach, ze splecionymi /, tyłu rękami, stali jego osobiści ochroniarze z kamiennym wyrazem twarzy i z niewidzącym wzrokiem, tak powszechnym wśród rządowych goryli. Na ścianie nad nimi widniała płaskorzeźba przedstawiająca zielony krzyż na dłoni, znany na całym świecie znak organizacji. Prezydent Jomo pochodził z Kikuju, największego kenijskiego plemienia, i był – w prostej linii – potomkiem Jomo Kenyatty, pierwszego prezydenta republiki. Tak jak jego słynny dziadek, był Mzee, co w języku swahili oznacza godnego szacunku członka starszyzny. Na stoliku między nimi stał srebrny serwis z osiemnastego wieku. W filiżankach czekała herbata, a na bogato zdobionej owalnej tacy kruche ciasteczka i artystycznie ułożone, kunsztownie przystrojone małe kanapki. Spalko i prezydent rozmawiali spokojnym, przyciszonym tonem.
– Doprawdy nie wiem, od czego zacząć i jak mam dziękować za hojność, jaką pan i pańska organizacja nam okazali – mówił Jomo. Siedział sztywno wyprostowany, nie dotykając plecami wygodnego pluszowego oparcia. Czas i przeżycia odebrały jego twarzy całą żywotność, jaka gościła na niej w młodości. Jego skóra była wciąż lśniąca, ale szarawa. Rysy miał ściągnięte, zastygłe jak lawa od znoju i wytrwałej walki na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wyglądał jak wojownik ze zbyt długo obleganej twierdzy. Nogi, zgięte w kolanach dokładnie pod kątem prostym, trzymał razem. Na kolanach spoczywała długa błyszcząca szkatuła z bogatego w słoje drewna bubinga. Niemal wstydliwie podał ją Spalce. – Ze szczerym, płynącym z serca błogosławieństwem od ludów Kenii, panie dyrektorze.
– Dziękuję, panie prezydencie. Jest pan zbyt uprzejmy – powiedział Spalko.
– Nie, to panu należą się podziękowania za uprzejmość i życzliwość. – Jomo z zainteresowaniem patrzył, jak Spalko otwiera szkatułę W środku spoczywał płaski nóż i prawie owalny, nieco spłaszczony kamień.
– Boże, to chyba nie… githathi!
– Tak, to prawdziwy githathi – odparł z wyraźnym zadowoleniem Jomo. – Pochodzi z mojej rodzinnej wioski, z kiama, do której wciąż należę.
Prezydent mówił o radzie starszych. Dla członków szczepu githathi był wprost bezcenny. Ilekroć wśród starszyzny doszło do sporu, którego nie można było załagodzić, wszyscy składali przysięgę na ten właśnie kamień. Spalko wyjął ze szkatuły nóż z rękojeścią z rzeźbionego krwawnika. Nóż też miał znaczenie rytualne. Gdy spór dotyczył sprawy życia lub śmierci, jego ostrze rozgrzewano i kładziono na języku wszystkich, którzy się kłócili, a oznaką winy lub niewinności był stopień i rozległość doznanych poparzeń.
– Ciekawi mnie – rzucił figlarnie Spalko – czy ten githathi pochodzi z kiama czy z njamai
Jomo wybuchnął gromkim śmiechem. Śmiał się tak głośno, tak serdecznie, że trzęsły mu się uszy. Rzadko miał ku temu okazję. Nie pamiętał, kiedy śmiał się tak ostatni raz.
– Widzę, że słyszał pan o naszych tajnych naradach. Pańska wiedza o zwyczajach i tradycjach Kenii jest doprawdy zadziwiająca.
– Historia waszego kraju jest długa i krwawa, panie prezydencie. Mocno wierzę, że to właśnie ona udziela nam najważniejszych lekcji.
Jomo kiwnął głową.
– Ma pan rację. Muszę po raz kolejny powtórzyć, że nie wiem, w jakim stanie byłaby nasza republika, gdyby nie pańscy lekarze i ich szczepionki.