– Dobrze! – Karpow uderzył swoją szklanką w stół. Wskazał Chana. – Teraz ty, mój młody przyjacielu.
W ciszy, która zapadła, Bourne miał wrażenie, że jego serce za moment przestanie bić. Krew pulsowała mu w głowie, ból w całym poranionym ciele, znieczulony na krótko, powrócił.
– Odjęło ci mowę? – zapytał Chana Karpow. – Twoi przyjaciele otworzyli się przed tobą i teraz czekają.
Chan spojrzał Rosjaninowi prosto w oczy.
– Borysie Iljiczu Karpow, chciałbym się oficjalnie przedstawić. Mam na imię Joshua. Jestem synem Jasona Bourne'a.
Wiele godzin i litrów wódki później Bourne i Chan stali razem w podziemiach hotelu Oskjuhlid. Na dole było zimno i pachniało stęchlizną, ale czuli tylko opary alkoholu. Wszędzie były plamy krwi.
– Pewnie się zastanawiasz, co się stało z NX 20? – zagadnął Chan.
Bourne przytaknął.
– Przez te skafandry ochronne Hull był podejrzliwy. Powiedział, że nie znaleźli broni chemicznej ani biologicznej.
– Ukryłem biodyfuzor – odrzekł Chan. – Czekałem na twój powrót, żebyśmy mogli zniszczyć go razem.
Bourne zawahał się na moment.
– Wierzyłeś, że wrócę.
Chan odwrócił się i spojrzał na ojca.
– Chyba wstąpiła we mnie nowa wiara.
– Albo odzyskałeś dawną.
– Nie mów mi…
– Wiem, wiem. Mam ci nie mówić, co myślisz. – Bourne schylił głowę. – Do niektórych rzeczy trzeba się przyzwyczajać dłużej niż do innych.
Chan podszedł tam, gdzie ukrył NX 20. Wyjął biodyfuzor z niszy za zniszczonym betonowym blokiem, który zasłaniała jedna z wielkich rur w stacji grzewczej.
– Musiałem na moment zostawić Zinę, żeby to zrobić, ale nie miałem innego wyjścia. – Trzymał broń ze zrozumiałym respektem, kiedy wręczał ją Bourne'owi. Sięgnął do niszy po mały metalowy pojemnik. – Fiolka z ładunkiem jest tutaj.
– Trzeba to wrzucić do ognia – powiedział Bourne. – Żar stopi i unieszkodliwi ładunek.
Rozległa kuchnia hotelowa była nieskazitelnie czysta. Lśniące powierzchnie z nierdzewnej stali wydawały się jeszcze zimniejsze pod nieobecność personelu. Bourne kazał nielicznej obsłudze wyjść na zewnątrz, Chan podszedł do wielkich gazowych pieców. Bourne nastawił jeden na maksimum. We wnętrzu wyłożonym cegłą ogniotrwałą natychmiast buchnęły wielkie płomienie. Po niecałej minucie było za gorąco, żeby stać w pobliżu.
Włożyli skafandry ochronne, rozebrali broń i każdy wrzucił jedną połowę do ognia. Potem w piecu wylądowała fiolka.
– Jak stos pogrzebowy wikingów – powiedział Bourne, kiedy patrzył, jak NX 20 zapada się do środka. Zamknął drzwi i zdjęli skafandry. Od wrócił się do syna. – Dzwoniłem do Marie, ale jeszcze jej o tobie nie mówiłem. Czekałem…
– Nie wracam z tobą – przerwał mu Chan.
Bourne bardzo starannie dobrał następne słowa.
– Nie podjąłbym takiej decyzji.
– Wiem – odrzekł Chan. – Ale chyba miałeś ważny powód, żeby nie mówić o mnie swojej żonie.
W ciszy, która nagle zapadła, Bourne'a ogarnął straszliwy smutek. Chciał się odwrócić, żeby ukryć wyraz swojej twarzy, ale nie mógł. Tłumienie uczuć i ukrywanie ich przed synem miał już za sobą.
– Masz Marie i dwoje małych dzieci – powiedział Chan. – David Webb stworzył sobie nowe życie, w którym nie ma dla mnie miejsca.
Bourne nauczył się wielu rzeczy przez te kilka dni, odkąd pierwszy pocisk gwizdnął ostrzegawczo w kampusie obok jego ucha – między innymi tego, kiedy powinien milczeć w obecności syna. Chan podjął decyzję i koniec. Dyskusje nic by nie dały. Co gorsza, rozbudziłyby na nowo drzemiący w nim gniew, który musiał w sobie nosić jeszcze przez jakiś czas. To uczucie było tak toksyczne, tak głęboko zakorzenione, że nie mogło zniknąć w ciągu paru dni, tygodni czy nawet miesięcy.
Bourne wiedział, że Chan podjął mądrą decyzję. Rana była jeszcze zbyt świeża, wciąż bolała, choć już nie krwawiła. Chan słusznie zauważył, że nie może wkroczyć w nowe życie Davida Webba – to nie miałoby sensu. Bourne w głębi duszy przyznawał mu rację. Chan nie pasował do jego obecnego życia.
– Może nie ma miejsca teraz, może nie będzie nigdy. Ale bez względu na twój stosunek do mnie chcę, byś wiedział, że masz brata i siostrę, którzy zasługują na to, by cię poznać i mieć starszego brata. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi, dla dobra nas wszystkich.
Podeszli do drzwi. Bourne dobrze wiedział, że rozstają się na wiele miesięcy. Ale nie na zawsze. Przynajmniej to musiał uświadomić synowi.
Zrobił krok naprzód i objął Chana. Stali razem w milczeniu. Jason słyszał syk palników gazowych. W piecu nadal buzował ogień i unicestwiał straszliwe zagrożenie dla nich wszystkich.
Bourne niechętnie puścił Chana. Kiedy przez krótką chwilę patrzył mu w oczy, zobaczył w nich małego chłopca w Phnom Penh i Dao obserwującą ich obu z uśmiechem spod cienistych palm.
– Jestem również Jasonem Bourne'em – powiedział. – Nigdy o tym niezapominaj.
Epilog
Kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych otworzył podwójne orzechowe drzwi swojego gabinetu w zachodnim skrzydle Białego Domu, dyrektor CIA poczuł się tak, jakby wreszcie znów wchodził do nieba po niekończącym się oczekiwaniu w piekle.
Jeszcze nie wyzdrowiał, ale po telefonicznym wezwaniu zdołał się podnieść z ulubionego fotela, wziąć prysznic, ogolić i ubrać. Spodziewał się tego telefonu, odkąd dostarczył prezydentowi ściśle tajny raport z dowodami zebranymi przez Martina Lindrosa i detektywa Harrisa/Wiedział, że zostanie wezwany. Mimo to tkwił w piżamie i szlafroku w swoim fotelu i nasłuchiwał dokuczliwej ciszy w domu, jakby mógł w niej usłyszeć echo głosu swojej żony.
Teraz, kiedy prezydent zaprosił go do narożnego gabinetu w kolorach złota i królewskiego błękitu, Stary jeszcze dotkliwiej odczuł pustkę w swoim domu. Tu było jego życie, które mozolnie budował przez dziesięciolecia wiernej służby i zawiłych manipulacji. Tu rozumiał zasady i wiedział, jak je wykorzystywać. Tylko tu, nigdzie indziej.
– Cieszę się, że pana widzę – powiedział prezydent z szerokim uśmiechem. – Za rzadko się spotykamy.
– Dziękuję, panie prezydencie – odrzekł dyrektor. – To samo pomyślałem.
– Niech pan siada. – Prezydent wskazał mu wyściełany fotel z cofniętym oparciem. Był w doskonale skrojonym granatowym garniturze, białej koszuli i czerwonym krawacie w niebieskie groszki. Miał lekko za czerwienione policzki, jakby właśnie zakończył sprint pod wiatr. – Kawy?
– Chętnie. Dziękuję, panie prezydencie.
W tym momencie, jakby w odpowiedzi na nieme wezwanie, jeden z asystentów prezydenta wniósł na srebrnej tacy ozdobny dzbanek z kawą i porcelanowe filiżanki na delikatnych spodeczkach. Stary z zadowoleniem zauważył, że są tylko dwie filiżanki.
– Niedługo dołączy do nas doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego – oznajmił prezydent i usiadł naprzeciwko dyrektora. Stary pomyślał teraz, że rumieńce na twarzy prezydenta to nie skutek ćwiczeń fizycznych, lecz oznaka dojrzewania jego potęgi. – Ale przedtem chciałem panu osobiście podziękować za dobrą robotą w ciągu ostatnich kilku dni.
Asystent podał im filiżanki z kawą, wyszedł i cicho zamknął za sobą ciężkie drzwi.
– Wolę nie myśleć, co by się stało z cywilizowanym światem, gdyby nie pański człowiek Bourne.
– Dziękuję, panie prezydencie. Nigdy naprawdę nie wierzyliśmy, że zabił Aleksa Conklina i doktora Panova – odrzekł obłudnie dyrektor – ale przedstawiono nam dowody – jak się okazało fałszywe – i byliśmy zmuszeni działać.
– Oczywiście, rozumiem to. – Prezydent wrzucił do swojej filiżanki dwie kostki cukru i dokładnie zamieszał kawę. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy, choć w naszym świecie – w przeciwieństwie do szekspirowskiego każde działanie ma swoje konsekwencje. – Wypił łyk kawy. – Niemniej mimo krwawej jatki szczyt, jak pan wie, przebiegł zgodnie z planem. I zakończył się pełnym sukcesem. Zagrożenie jeszcze bardziej nas zjednoczyło. Wszyscy przywódcy, nawet – dzięki Bogu – Aleksander Jewtuszenko, przekonali się, co groziłoby światu, gdybyśmy nadal byli krótkowzroczni i nie współpracowali ze sobą. Podpisaliśmy porozumienie o stworzeniu wspólnego frontu przeciwko terroryzmowi. Sekretarz stanu