– Przeciwko AIDS szczepionki nie ma – odrzekł Spalko łagodnie, lecz stanowczo. – Dzięki mieszankom lekarstw współczesna medycyna jest w stanie zmniejszyć cierpienie i liczbą zgonów, ale rozprzestrzenianie się tej choroby może powstrzymać tylko surowy nakaz stosowania prezerwatyw lub całkowita wstrzemięźliwość.
– Oczywiście, oczywiście… – Jomo oblizał wargi. Nie znosił prosić o wsparcie do człowieka, który tyle już dla nich zrobił, lecz jaki miał wybór? Epidemia AIDS dziesiątkowała ludność kraju. Jego rodacy cierpieli, umierali. – Chodzi o to, że potrzebujemy więcej lekarstw. Zrobił pan bardzo dużo, żeby mój lud nie cierpiał, ale na pomoc czekają jeszcze tysiące.
– Panie prezydencie. – Nachylili się ku sobie i głowę Spalki zalały wpadające przez okna promienie słońca, nadając jej niemal nadprzyrodzony blask. Światło zalało również lśniącą, nienaturalnie gładką i pozbawioną porów skórę lewej strony jego twarzy. Widok ten wstrząsnął Kenijczykiem i zbił go z tropu. – Humanistas jest gotowa wrócić do pańskiego
kraju z dwukrotnie większą liczbą lekarzy i dwukrotnie większą ilością lekarstw. Ale pan i pański rząd musicie zrobić… swoje.
Jomo zrozumiał, że Spalko proponuje coś więcej niż promowanie bezpiecznego seksu i rozdawanie prezerwatyw. Gwałtownie odwrócił głowę i odprawił ochroniarzy.
– W tych niebezpiecznych czasach to smutna konieczność – powiedział, gdy zniknęli za drzwiami. – Ale ciągłe towarzystwo czasem nuży.
Spalko odpowiedział mu lekkim uśmiechem. Wiedza o historii i plemiennych zwyczajach Kenijczyków nie pozwalała mu lekceważyć prezydenta, jak czasem robili inni. Jomo miał wielkie potrzeby, lecz nie należał do tych, którzy pozwoliliby się wykorzystać. Dla Kikuju, ludzi bardzo dumnych, duma była tym ważniejsza, że poza nią nie mieli nic cennego.
Spalko nachylił się jeszcze bardziej, otworzył skrzynkę, poczęstował gościa kubańskim cygarem i wziął jedno dla siebie. Wstali, zapalili i podeszli do okna wychodzącego na spokojny, zalany słońcem Dunaj.
– Piękny widok – rzucił Spalko.
– Tak, rzeczywiście – odparł Kenijczyk.
– Taki pogodny. – Spalko wypuścił błękitny kłąb aromatycznego dymu. – Trudno to pogodzić z ogromem cierpienia w innych częściach świata. – Spojrzał na Jomo. – Panie prezydencie, oddałby mi pan wielką osobistą przysługę, udzielając naszej organizacji siedmiodniowego pozwolenia na nieograniczony dostęp do przestrzeni powietrznej pańskiego
kraju.
Nieograniczony? – powtórzył Jomo.
Starty, lądowania i tak dalej. Bez odprawy celnej i paszportowej, bez inspekcji, bez niczego, co by nas spowolniło.
Jomo udał, że się zastanawia. Myślał, zawzięcie pykał z cygara, lecz Spalko wiedział, że ta propozycja jest mu nie w smak.
Mogę to załatwić, ale tylko na trzy dni – odparł wreszcie. – Nie na dłużej, ludzie zaczęliby gadać.
– Zatem muszą nam wystarczyć trzy dni. – Spalko niczego więcej nie chciał. Mógłby uprzeć się przy tygodniu, ale w ten sposób odarłby Jomo Z resztek dumy. Głupi i prawdopodobnie bardzo kosztowny błąd, zważywszy na to, co miało się niebawem stać. Ostatecznie był ambasadorem dobrej woli, a nie niesnasek. Wyciągnął rękę i Kenijczyk uścisnął ją suchą, stwardniałą dłonią. Dłoń ta bardzo się Spalce podobała. Była to ręka
robotnika, kogoś, kto nie bał się jej ubrudzić.
Po wyjściu prezydenta nadeszła pora na Ethana Hearna, nowego pracownika. Spalko chciał pokazać mu biuro. Mógłby to zlecić któremuś z asystentów, ale szczycił się tym, że nowych zawsze oprowadzał sam. Hearn był młodym, bystrym entuzjastą i pracował przedtem w klinice Eurocenter Bio- I po drugiej stronie miasta. Znakomicie radził sobie z gromadzeniem funduszy i miał znajomości wśród bogaczy i europejskiej elity. Spalko stwierdził, że jest to człowiek elokwentny, miły w obyciu i stanowczy, krótko mówiąc, urodzony filantrop, ktoś, kogo potrzebował do utrzymania wyśmienitej reputacji Humanistas Ltd. Poza tym szczerze go lubił. Hearn przypominał mu jego samego sprzed lat, sprzed wypadku, w którym stracił w ogniu połowę twarzy.
Oprowadził go po sześciu piętrach gmachu, gdzie mieściły się pracownie, wydziały statystyczne niezbędne do gromadzenia funduszy – najżywotniejszy organ wszystkich organizacji charytatywnych – księgowość, zaopatrzenie, kadry, biura ekspedycyjne oraz wydziały techniczne, zajmujące się utrzymaniem flotylli należących do organizacji pasażerskich samolotów odrzutowych, samolotów transportowych, statków i śmigłowców. Ostatnim przystankiem był wydział badawczo- rozwojowy, gdzie na Hearna czekał nowy gabinet. Był jeszcze pusty, jeśli nie liczyć biurka, fotela obrotowego, komputera i konsoli telefonicznej.
– Resztę mebli wstawią za kilka dni – powiedział Spalko.
– Nie ma problemu, panie dyrektorze. Wystarczy mi komputer i telefon.
– Małe ostrzeżenie – uśmiechnął się Spalko. – Pracujemy tu długo, często całymi nocami, Ale nie jesteśmy nieludzcy. Nasze sofy się rozkładają i można na nich spać.
– Proszę się nie martwić – odrzekł także z uśmiechem Hearn. – Zdążyłem do tego przywyknąć.
– Mów mi Stiepan. – Spalko uścisnął mu rękę. – Jak wszyscy.
Gdy zadzwonił telefon, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej lutował ramię cynowego żołnierza z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, Postanowił, że do diabła z tym, nie odbierze, i przekornie pozwolił mu dzwonić, chociaż dobrze wiedział, kto czeka na drugim końcu linii. Nie podniósł słuchawki pewnie dlatego, że nie chciał słyszeć, co Lindros ma mu do powiedzenia. Myślał, że wysłano go na miejsce przestępstwa, bo zabici byli ludźmi ważnymi dla firmy. I rzeczywiście byli. Ale tak naprawdę zlecił mu to, bo sam nie miał serca tam pojechać. Nie zniósłby widoku twarzy martwego Conklina.
Siedział na stołku w swoim piwnicznym warsztacie, ciasnym, maleńkim, idealnie uporządkowanym pomieszczeniu pełnym szuflad i przegródek, w klitce, która była światem samym w sobie, światem, do którego żona i dzieci, kiedy jeszcze z nimi mieszkały, nie miały wstępu.
Zza otwartych drzwi wychynęła głowa Madeleine.
– Kurt, telefon.
Przecież słyszał, nie był głuchy.
Z drewnianej skrzyneczki pełnej żołnierskich kończyn, głów i korpusów wyjął rękę i uważnie ją obejrzał. Miał dużą głowę, lecz grzywa zaczesanych do góry białych włosów i szerokie, wysoko sklepione czoło nadawały mu wygląd mędrca, jeśli nie wieszcza. Oczy były wciąż jeszcze zimne, niebieskie i wyrachowane, ale coraz głębsze kurze łapki ściągały skórę w dół, dlatego robił wrażenie człowieka wiecznie skwaszonego.
– Kurt, słyszysz mnie?
– Nie jestem głuchy. – Palce cynowego żołnierza były lekko zakrzywione, jakby sięgały po coś nienazwanego i niewiadomego.
– Odbierzesz czy nie?
– Nie twoja sprawa, do ciężkiej cholery! – wrzasnął. – Idź spać. – Chwilę później z zadowoleniem usłyszał cichy szmer zamykanych drzwi.
Dlaczego nie może zostawić mnie w spokoju? – pomyślał. Zwłaszcza teraz. Trzydzieści lat po ślubie. Powinna mnie znać.
Czerwone do czerwonego… Na powrót zajął się pracą, dopasowując rękę do ramienia, ustalając jej ostateczne ułożenie. Właśnie tak radził sobie z sytuacjami, nad którymi nie panował. Zabawiał się w Boga ze swoimi żołnierzykami: kupował je, ciął na kawałki, a potem składał tak, jak mu to odpowiadało. Bo tu, w stworzonym przez siebie świecie, panował nad wszystkim i nad wszystkimi.
Telefon dzwonił i dzwonił, mechanicznie i monotonnie, a on zacisnął zęby, jakby ten dźwięk go irytował. Jakich cudownych czynów dokonywali w młodości z Aleksem! Misja w Rosji, kiedy to omal nie wylądowali na Łubiance. Przerzuty przez mur berliński. Tajemnice szpicli ze Staasi. Przesłuchanie radzieckiego uciekiniera w wiedeńskiej kryjówce, rzekomego funkcjonariusza KGB, który okazał się podwójnym agentem. Śmierć Bernda, ich wieloletniego łącznika, współczucie, z jakim zapewniali jego żoną, że zajmą się ich synem Dieterem, zabiorą go do Stanów i zapiszą do szkoły. Dotrzymali słowa i dostali nagrodę za swoją hojność. Dieter nie wrócił do matki. Wstąpił do agencji i przez wiele lat, aż do tego koszmarnego wypadku motocyklowego, był dyrektorem wydziału naukowo- technicznego.