Выбрать главу

Gdzie podziało się tamto życie? Złożono je do grobu, najpierw Bernda, potem Dietera, a teraz Aleksa. Jak to się stało, że pamiętał tylko przebłyski? Okaleczył go czas i obowiązki, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Był już stary. Pod pewnymi względami miał teraz większą władzę, ale wszystkie śmiałe wyczyny, wigor, z jakim on i Alex zdobywali tajemnice tego świata, odmieniając los narodów, wypaliły się na popiół i już nigdy nie wrócą.

Grzmotnął młotkiem i zrobił z żołnierza kalekę. Dopiero wtedy podniósł słuchawkę.

– Tak, Martin.

Lindros momentalnie wyczuł, że szef jest nie w humorze.

– Wszystko w porządku, panie dyrektorze?

– Nie, do ciężkiej cholery, nic nie jest w porządku! – Tego właśnie potrzebował: kolejnej okazji. Musiał dać upust gniewowi i frustracji. – W tych okolicznościach?

– Przykro mi.

– Wcale nie – odparł jadowicie dyrektor. – Nie jest ci przykro. Nie masz pojęcia, jak to jest. – Patrzył na zmiażdżonego cynowego żołnierza, wciąż mając w myślach minioną chwałę. – Czego chcesz?

– Miałem informować pana na bieżąco.

– Tak? – Dyrektor podparł głowę ręką. – Tak, chyba tak. No i co tam?

– Ten trzeci samochód przed domem Conklina należy do Davida Webba. Czułe ucho dyrektora wychwyciło charakterystyczną nutkę w jego głosie.

– Ale?

– Ale Webba tu nie ma.

– Pewnie, że nie ma.

– Ale był. Psy powęszyły w jego wozie, doszły do lasu i zgubiły trop nad brzegiem strumienia.

Dyrektor zamknął oczy. Alexander Conklin i Morris Panov zabici, a Jason Bourne przepada bez śladu na pięć dni przed antyterrorystycznym szczytem w Reykjaviku, najważniejszym międzynarodowym spotkaniem w tym stuleciu. Zadrżał. Nie znosił niedokończonych spraw, ale Roberta Alonzo- Ortiz, prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, która reżyserowała całe to przedstawienie, nie znosiła ich jeszcze bardziej.

– Co mówią ci z dochodzeniówki? Spece od balistyki?

– Nic. Wypowiedzą się dopiero jutro rano. Wcześniej się nie da.

– Jeśli chodzi o FBI i pozostałe agencje…

– Już to załatwiłem. Mamy wolną rękę.

Dyrektor westchnął. Cieszył się, że Lindros przejawia inicjatywę, ale nie lubił, kiedy mu przerywano.

– Wracaj do pracy – mruknął i odłożył słuchawkę.

Przez długi czas patrzył na drewnianą skrzyneczkę z częściami cynowych żołnierzy, wsłuchując się w oddech domu. Dom oddychał jak starzec. Na górze trzasnęły deski i zabrzmiało to jak głos starego przyjaciela. Madeleine robiła sobie gorącą czekoladę, jak zwykle przed snem. Zaszczekał pies sąsiada i nie wiedzieć czemu w szczekaniu tym dyrektor CIA usłyszał żałobną nutę, nutę smutku i zawiedzionych nadziei. W końcu sięgnął do skrzyneczki, wyjął z niej ubrany w szary mundur korpus i zaczął robić nowego żołnierza.

Rozdział 4

Pewnie miał pan jakiś wypadek – zagadnął go Jack Kerry. – Niezupełnie – odrzekł swobodnie Bourne. – Nie miałem zapasowego koła, a potem o coś się potknąłem, chyba o korzeń, i na łeb, na szyję stoczyłem się do strumienia. – Pogardliwie machnął ręką i ciężko westchnął. – Zawsze miałem kłopoty z koordynacją ruchów.

– Witaj pan na pokładzie. – Kerry, rosły, grubokościsty mężczyzna o podwójnym podbródku i wydatnym brzuchu, zabrał go niecałe dwa kilometry wcześniej. – Kiedyś żona poprosiła mnie, żebym włączył zmywarkę, i nalałem do niej szamponu do włosów. Jezu, szkoda, że pan tego nie widział. – Roześmiał się dobrodusznie.

Noc była ciemna jak atrament, bez księżyca i gwiazd. Zaczął padać drobny deszcz i Kerry włączył wycieraczki. Bourne drżał z zimna w wilgotnym ubraniu. Wiedział, że musi się skoncentrować, lecz ilekroć zamykał oczy, widział Aleksa i Mo, sączącą się krew, kawałki kości i rozbryzgnięty mózg. Zacisnął pięści.

– Gdzie pan pracuje, panie Little?

Przedstawił się jako Little. Wyglądało na to, że Kerry jest dżentelmenem w starym stylu i przykłada wielką wagę do subtelności towarzyskiej rozmowy.

– Jestem księgowym.

Ja projektuję zakłady utylizacji odpadów nuklearnych. Bardzo dużo podróżuję. – Kerry zerknął na niego, błyskając okularami. – Przepraszam, że to mówię, ale nie wygląda pan na księgowego. Bourne roześmiał się sztucznie.

– Wiem, wszyscy tak mówią. W college'u grałem w futbol.

– I nie przytył pan jak większość byłych sportowców – zauważył Kerry. Poklepał się po brzuchu. – Nie to co ja. Ale ja nie uprawiałem sportu. Raz zagrałem w futbol. Nie wiedziałem, gdzie biec. Trener wrzeszczał na mnie i wrzeszczał. No a potem tak mi przyłożyli, że Jezu. – Pokręcił głową. – To mi wystarczyło. Wolę się kochać, niż walczyć. – Zerknął na Bourne'a. – Ma pan rodzinę?

Bourne lekko się zawahał.

– Żonę i dwoje dzieci.

– Szczęśliwy pan, co?

Za oknem mignęła kępa czarnych drzew, pochylony przez wiatr słup telefoniczny, opuszczona szopa, cała w kolczastym bluszczu – upomniała się o nią natura. Bourne zamknął oczy.

– Bardzo szczęśliwy.

Wjechali na długi, łukowaty zakręt. Jedno musiał przyznać: Kerry był świetnym kierowcą.

– Ja jestem rozwiedziony. Fatalnie było. Zabrała mojego chłopaka i odeszła. Dziesięć lat temu. – Zmarszczył czoło. – Dziesięć? A może już jedenaście? Syn miał wtedy trzy lata i od tamtej pory go nie widziałem.

Bourne gwałtownie otworzył oczy.

– Nie utrzymuje pan kontaktu z synem?

– Próbowałem, jasne – odparł zrzędliwie Kerry, jakby odpierał atak. – Przez jakiś czas co tydzień dzwoniłem, pisałem listy, wysyłałem pieniądze na rzeczy, które chciałby mieć, na rower i takie tam. Ale ani razu nie odpowiedział.

– Dlaczego nie pojechał go pan odwiedzić? Kerry wzruszył ramionami.

– Bo w końcu coś do mnie dotarło: chłopak nie chce mnie widzieć.

– To pańska żona nie chce, żeby go pan widywał. On jest jeszcze dzieckiem, nie wie, czego chce. Bo niby skąd ma wiedzieć? Prawie pana nie zna.

– Łatwo panu mówić – burknął Kerry. – Ma pan dom i szczęśliwą rodzinę, do której może pan codziennie wrócić.

– Tylko dlatego, że wiem, jak cenne są dzieci – odparł Bourne. – Na pańskim miejscu walczyłbym do upadłego, żeby go poznać, żeby stać się ważny w jego życiu.

Wjechali na teren gęściej zaludniony, minęli motel, ciąg zamkniętych sklepów. W oddali błysnęło czerwone światło, jedno, potem drugie. Blokada, na pierwszy rzut oka duża. Naliczył osiem radiowozów, dwa rzędy po cztery w każdym; stały pod kątem czterdziestu pięciu stopni do szosy, żeby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo czuwającym w nich policjantom i w razie potrzeby łatwiej zewrzeć szyki. Wiedział, że nie da rady jej pokonać, a już na pewno nie otwarcie, siedząc obok Kerry'ego. Będzie musiał obmyślić jakiś inny sposób.

Z ciemności wychynął neon całodobowego sklepu ogólnospożywcze-

go.

– Chyba tu wysiądę.

– Na pewno? Pusto tu jakoś.

– Proszę się o mnie nie martwić. Żona po mnie przyjedzie. Mieszkamy niedaleko.

– To może podrzucę pana do domu?