– Towarzysze, przyjaciele – powiedział z przekonywającym błyskiem w oczach. – Za spotkanie smutnej przeszłości, pełnej rozpaczy teraźniejszości i jasnej przyszłości. Stoimy u progu nowego jutra!
Zaczęli jeść, rozmawiając o sprawach ogólnych i mało ważnych, jak na oficjalnej kolacji. Mimo to w pokoju jakby ukradkiem zapanowała atmosfera niecierpliwego wyczekiwania, lęgnącej się zmiany. Patrzyli w talerze albo na siebie, jakby teraz, gdy chwila ta była już blisko, nie chcieli dostrzec zbierającej się burzy. Wreszcie skończyli jeść.
– Już pora – powiedział Szejk.
Arsienow i Zina wstali. Arsienow pochylił głowę.
– Ten, kto umiera z miłości do rzeczy materialnych, umiera jako hipokryta. Ten, kto umiera z miłości do przyszłego życia, umiera jako asceta. Ale ten, kto umiera za prawdę, umiera jako sufi.
Spojrzał na Zinę. Otworzyła pakunek, który przywieźli ze sobą z Groznego. W środku były trzy szaty. Jedną podała Arsienowowi, który ją włożył. Ona włożyła swoją. Trzecią szatę Arsienow podał Szejkowi.
– Cherqeh jest honorową szatą derwiszów. Symbolizuje boską naturę i jej atrybuty.
– Uszyto ją igłą poświęcenia i nicią bezinteresownej pamięci o Bogu – dodała Zina.
Szejk pochylił głowę.
– La illaha Ul Allah. Nie ma innego Boga oprócz Boga, który jest jeden.
– La illaha Ul Allah – powtórzyli chórem Czeczeni i Arsienow narzucił szatę na ramiona Szejka.
– Większość ludzi zadowala się życiem zgodnym z zasadami szarijatu, prawa islamu – powiedział Arsienow. – Ludzie ci poddają się woli bożej, umierają w chwale i idą do raju. Ale są wśród nich i tacy, którzy łakną boskości już tu i teraz, których miłość do Boga zmusza pozostałych do poszukiwania wewnętrznej drogi. Jesteśmy sufimi.
Spalko poprawił szatę i czując jej ciężar, odrzekł:
– "W ten sposób wynagradza Bóg bogobojnych! – tych, których wezwą aniołowie, kiedy oni byli dobrymi, i którym powiedzą: "Pokój wam! Wejdźcie do Ogrodu za to, co czyniliście!" [1]
Poruszony wersetem Arsienow wziął Zinę za rękę, uklękli przed Szejkiem i w liczącej trzysta lat modlitwie wyrecytowali uroczystą przysięgę posłuszeństwa. Spalko podał im nóż. Oboje nacięli sobie dłonie i w kielichu na długiej nóżce ofiarowali mu swoją krew. Tym sposobem stali się muridami, jego uczniami, związanymi z nim słowem i czynem.
Potem, chociaż bolało go udo, Arsienow usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko nich, jak sufi Nakszibandi, i odprawili zikr, rytuał ekstatycznego pojednania z Bogiem. Położyli prawą rękę na lewym udzie, lewą ręką przytrzymując jej nadgarstek. Arsienow zaczął zataczać głową płynny półokrąg, a Zina i Spalko poszli w jego ślady, wsłuchując się w słowa cichej, rytmicznej, niemal zmysłowej recytacji.
– Uchroń mnie, Panie, od złego oka zazdrości i zawiści, które spoczęło na pięknych darach Twoich. – Zatoczyli łuk głowami w przeciwną stronę. – Ustrzeż mnie, Panie, abym nie wpadł w ręce swawolnych dzieci tej ziemi i aby nie wykorzystali mnie w swych zabawach. Mogliby ze mną igrać, a potem złamać mnie i zniszczyć, jak niszczą zabawki. – Ruch głowami w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. – Uchroń mnie, Panie, od ran, jakie zadać może rozgoryczenie wroga j nieświadomość ukochanych przyjaciół.
Rytmicznie skandowana modlitwa i nieustanny ruch zjednoczył ich w ekstatyczną jedność w obliczu Boga…
Dużo później Spalko poprowadził ich bocznym korytarzem do małej stalowej windy, którą zjechali do piwnicy wydrążonej w skale pod fundamentami gmachu.
Weszli do wysoko sklepionego pomieszczenia poprzecinanego żelaznymi rozporami. Słychać tam było jedynie cichy syk klimatyzatora. Przy ścianie stały skrzynie. Spalko podał Arsienowowi łom i z zadowoleniem patrzył, jak Czeczen otwiera najbliższą i patrzy na rząd błyszczących karabinków automatycznych AK- 47. Zina wyjęła jeden z nich i obejrzała go dokładnie. Kiwnęła głową i Arsienow otworzył kolejną skrzynię, w której leżały ręczne wyrzutnie rakietowe.
– Najbardziej zaawansowana broń w rosyjskim arsenale – powiedział Spalko.
– Ale ile to wszystko kosztuje? – spytał Arsienow. Spalko rozłożył ręce.
– Ile byście zapłacili, gdyby ta broń pomogła wam odzyskać wolność? Arsienow zmarszczył czoło.
– Czy da się wycenić wolność?
– Właśnie, Hasanie. Wolność jest bezcenna. Płaci się za nią krwią i nieugiętością ludzi takich jak wy. – Popatrzył na Zinę. – Cała zgromadzona tu broń należy do was. Użyjcie jej do obrony granic, tak jak uznacie to zastosowne. Niechaj wasi ludzie ją zauważą.
Zina podniosła głowę. Spotkali się wzrokiem i chociaż wyraz ich twarzy nie uległ zmianie, coś między nimi zaiskrzyło.
– Nawet tak dobra broń nie umożliwi nam wejścia na szczyt w Reykjaviku. Spalko kiwnął głową. Kąciki jego ust powędrowały do góry.
– To prawda. Obowiązujące tam środki bezpieczeństwa są zbyt ścisłe. Bezpośredni szturm oznaczałby pewną śmierć. Mam jednak pewien plan, dzięki któremu nie tylko wejdziemy do hotelu Oskjuhlid, ale i bez narażania się na ryzyko zabijemy wszystkich tam obecnych. Kilka godzin później to, o czym od wieków marzyliście, będzie należało do was.
– Chalid Murat bał się przyszłości. Bał się tego, co my, Czeczeni, możemy zdobyć. – Twarz Arsienowa gorzała fanatyzmem. – Świat za długo nas ignorował. Rosjanie mordują nas i miażdżą, tymczasem ich towarzysze broni, Amerykanie, przypatrują się temu z założonymi rękami. Miliardy amerykańskich dolarów płyną na Bliski Wschód, a do Czeczenii ani jeden rubel!
Spalko przybrał minę zadowolonego profesora, który widzi, że jego najlepszy student robi coraz większe postępy. Złowrogo zalśniły mu oczy.
– To wszystko się zmieni. Za pięć dni będziecie mieli u stóp cały świat. Zdobędziecie władzę i szacunek tych, którzy was opluwali i porzucili.
Szacunek Rosji, islamskiego świata i całego Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych!
– Zmienimy cały świat! – Arsienow prawie krzyczał.
– Ale jak? – spytała Zina. – Jak to możliwe?
– Za trzy dni spotkamy się w Nairobi – odparł Spalko. – Zobaczycie sami.
Nad jego głową zamyka się woda, ciemna, głęboka, rojąca się od niewypowiedzianych koszmarów. Idzie na dno. Bez względu na to, jak bardzo się szamocze, jak rozpaczliwie próbuje wypłynąć na powierzchnię, kręcąc się wkoło, opada coraz niżej i niżej, jakby miał ołów u nóg. Spogląda w dół, dostrzega śliski od wodorostów gruby sznur obwiązany wokół lewej kostki. Nie widzi, co jest na jego końcu, bo sznur znika w czarnej otchłani. Ale cokolwiek to jest, musi być bardzo ciężkie, gdyż pociąga go za sobą, mocno napinając sznur. Rozpaczliwym ruchem sięga w dół, napuchniętymi palcami szarpie węzeł i Budda odpływa, obracając się powoli, znika w niezgłębionym mroku…
Chan obudził się gwałtownie, jak zwykle miotany poczuciem potwornej straty. Łóżko. Zmięte, wilgotne prześcieradła. Przez jakiś czas przed oczami przewijał mu się znajomy koszmar. Sięgnął w dół i pomacał kostkę u nogi, żeby się upewnić, że nie ma tam sznura. Potem, ostrożnie, nieufnie, niemal z nabożną czcią, przesunął palcem po napiętych mięśniach brzucha, po piersi i wreszcie dotknął małego rzeźbionego Buddy na złotym łańcuszku. Nigdy go nie zdejmował, nawet przed snem. Był tam. Oczywiście, że tam był, jak zawsze. Jego talizman, chociaż próbował sobie wmówić, że nie wierzy w talizmany.