– Posłuchaj, Aznor – rzekł po chwili. – Wiesz, kim jestem? Nazywam się Chalid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Razem damy radę, tak?
– Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strzelał – odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. – Myślałem, że to zaczistka. – Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło podczas nich ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rzesze innych, torturowanych i zgwałconych, odniosło rany lub zostało kalekami. – Ruscy zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym was wszystkich. – Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy.
– Tak, na pewno – rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: – Posłuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosjanie urządzą kolejną zaczistkę, będziesz przygotowany.
– Dziękuję – odparł Aznor i jego twarz rozjaśnił dziecięcy uśmiech. Murat poszeptał z nim jeszcze chwilę, wyprostował się i potargał mu włosy.
– Niechaj Allah towarzyszy ci zawsze i wszędzie, mały żołnierzu. Stał ze swoim zastępcą i patrzył, jak ściskając pod pachą niewybuch rakiety, chłopiec wspina się na gruzy. Potem wrócili do konwoju. Hasan mruknął coś niechętnie pod nosem i zatrzasnął opancerzone drzwi, odcinając ich od świata dzieci takich jak Aznor.
– Nie przeszkadza ci, że posłałeś go na śmierć? – spytał. – To jeszcze dziecko.
Murat zerknął na niego. Śnieg stopniał i z kropelkami wody na brodzie bardziej przypominał teraz Arseniewowi imama niż żołnierza i dowódcę.
– To dziecko musi karmić, ubierać i, co najważniejsze, chronić swoją rodzinę jak dorosły – odparł. – A ja dałem mu nadzieję, wyznaczyłem konkretny cel. Krótko mówiąc, nadałem jego życiu sens.
Twarz rozgoryczonego Arsienowa stwardniała i zbladła, złowrogo zalśniły mu oczy.
– Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.
– Naprawdę tak myślisz, Hasanie? Naprawdę myślisz, że Aznor jest aż tak głupi albo, co jeszcze gorsze, tak nierozważny?
– To tylko mały chłopiec.
– Gdy ziarno zapuści korzenie, wykiełkuje nawet na najbardziej nie gościnnej ziemi. Zawsze tak było i będzie. Wiara i odwaga nieustannie rośnie i się rozprzestrzenia, i wkrótce zamiast jednego człowieka jest ich dziesięciu, dwudziestu, stu, tysiąc!
– A tymczasem naszych mordują, gwałcą, biją i głodzą jak bydło w zagrodzie. A to nie wszystko, Chalidzie. Daleko do końca.
– Wciąż nosisz w sobie niecierpliwość młodości, Hasanie. – Murat chwycił Arsienowa za ramię. – Ale cóż, chyba nie powinno mnie to dziwić, prawda?
Widząc wyraz współczucia w jego oczach, Arsienow zacisnął zęby i odwrócił głowę. Śnieg wirował na wietrze jak czeczeński derwisz w ekstatycznym transie. Murat wziął to za znak, za symbol doniosłości tego, co przed chwilą zrobił, i tego, co miał zaraz powiedzieć.
– Więcej wiary w Allaha, Hasanie – rzekł cichym, namaszczonym głosem. – W Allaha i tego odważnego chłopca.
Dziesięć minut później konwój zatrzymał się przed szpitalem. Arsienow spojrzał na zegarek.
– Już prawie pora – rzucił. Ze względu na wagę telefonu, na który czekali, wbrew zwykłym środkom ostrożności jechali we dwóch tym samym wozem.
Murat nachylił się i wcisnął guzik, wysuwając dźwiękoszczelne przepierzenie, odgradzając ich od siedzącego z przodu kierowcy i czterech żołnierzy obstawy, którzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed siebie, w zabezpieczone kuloodporną szybą okno.
– Chwila prawdy już blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz zastrzeżenia.
Murat uniósł krzaczaste brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał pytania.
– Zastrzeżenia?
– Czy nie pragniesz tego, co słusznie się nam należy, co, według Allaha, powinniśmy mieć?
– Krew burzy ci się w żyłach, mój przyjacielu. Znam to uczucie aż za dobrze. Wiele razy walczyliśmy ramię w ramię. Wiele razy zabijaliśmy i ratowaliśmy sobie życie, prawda? A więc posłuchaj. Serce mi krwawi na myśl o losie mojego ludu. Ich ból napełnia mnie wściekłością, którą ledwo potrafię w sobie zdusić. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
Ale historia przestrzega nas, że powinniśmy zachować czujność w obliczu tego, czego najbardziej pragniemy. Konsekwencje tej propozycji…
– Konsekwencje naszych własnych planów!
– Tak, naszych własnych planów. Mimo to trzeba wziąć je pod uwagę.
– Ostrożność – prychnął z rozgoryczeniem Arsienow. – Zawsze ta ostrożność.
– Mój przyjacielu. – Murat z uśmiechem położył mu rękę na drugim ramieniu. – Nie chcę, żeby ktoś mnie zwiódł. Lekkomyślny przeciwnik to przeciwnik najłatwiejszy. Musisz nauczyć się cierpliwości. Cierpliwość jest cnotą.
– Cierpliwość! – warknął Arsienow. – Temu chłopcu nie kazałeś być cierpliwym. Dałeś mu pieniądze, powiedziałeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Dla niego i dla tysięcy takich jak on każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko śmierci. Nasz wybór ma zdecydować o przyszłości całej Czeczenii.
Murat potarł powieki obu kciukami kolistym ruchem.
– Są inne sposoby, Hasanie. Zawsze są inne sposoby. Może powinniśmy rozważyć…
– Nie ma czasu. Wydaliśmy oświadczenie, ustaliliśmy datę. Szejk ma rację.
– Tak, Szejk… – Chalid Murat pokręcił głową. – Zawsze ten Szejk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Murat spojrzał na swego wiernego towarzysza i spokojnie włączył głośnik.
– Tak, Szejku – rzucił obojętnie. – Jesteśmy tu razem. Czekamy na twoje instrukcje.
Wysoko nad ulicą, na płaskim dachu wypalonego biurowca przykucnął samotny mężczyzna oparty łokciami o niską balustradę. Tuż pod balustradą leżał sako TRG- 41, fiński karabin snajperski, jeden z wielu, które sam zmodyfikował. Dzięki aluminiowo- poliuretanowej kolbie broń była niezwykle lekka i śmiertelnie celna. Mężczyzna miał na sobie rosyjską panterkę – co nawet pasowało do jego azjatyckich rysów – na panterce zaś lekką kewlarową uprząż, z której zwisała metalowa pętla. W prawej ręce trzymał małe czarne pudełko, nie większe od paczki papierosów: bezprzewodowy nadajnik radiowy z dwoma przyciskami. Wokół niego trwał dziwny bezruch, coś w rodzaju przerażającej ludzi aury. Jakby potrafił zrozumieć ciszę, jakby umiał przygarnąć ją ku sobie i wykorzystać jako broń.
W jego ciemnych oczach mieścił się cały świat, a ulica i budynki, na które patrzył, były tylko zwykłą sceną. Liczył Czeczenów, gdy wysiadali z pierwszego i ostatniego transportera. Osiemnastu. W obu wozach pozostali kierowcy, a w środkowym dowódcy i co najmniej czterech żołnierzy obstawy.
Gdy rebelianci weszli do szpitala zabezpieczając teren, wcisnął górny przycisk nadajnika i odpalił ładunki C4, których wybuch zawalił wejście. Detonacja wstrząsnęła ulicą i zakołysała ciężkimi wozami na wielkich amortyzatorach. Czeczenowie znajdujący się na drodze fali uderzeniowej wybuchu zostali rozerwani na strzępy albo przygnieceni gruzami, jednak mężczyzna wiedział, że co najmniej kilku z nich mogło już wejść do holu i przeżyć, ale uwzględnił to w swoich planach.
Nim opadł pył i przebrzmiało echo potężnego wybuchu, spojrzawszy w dół, wcisnął dolny przycisk. Ulica przed i za opancerzonymi wozami dźwignęła się w górę i eksplodowała, pochłaniając zrytą odłamkami jezdnię.
Podczas gdy Czeczenowie próbowali pozbierać się po rzezi, jaką im zgotował, z metodyczną, niespieszną precyzją ujął snajperkę. W jej magazynku tkwiły specjalne naboje z nierozpryskującymi się pociskami najmniejszego kalibru, jaki tylko do niej pasował. Przez lunetkę celownika radioelektronicznego widział trzech rebeliantów, którzy wyszli z opresji jedynie z lekkimi obrażeniami. Biegli w stronę środkowego wozu i krzyczeli, żeby siedzący w nim ludzie wysiedli, zanim wybuchnie kolejny ładunek. Otworzyli prawe drzwi; z transportera wyskoczył Hasan Arsienow i jeden z ochroniarzy. Oznaczało to, że w środku został kierowca, trzech żołnierzy i Chalid Murat. Gdy Arsienow się odwrócił, zamachowiec lekko przesunął lufę karabinu, wycelował w głowę i przez lunetkę zobaczył stanowczy wyraz jego twarzy – Czeczen wydawał jakieś rozkazy. Płynnym, precyzyjnym ruchem mężczyzna ponownie przesunął lufę, tym razem mierząc w udo. Powoli nacisnął spust. Arsienow krzyknął, chwycił się za lewą nogę i upadł. Jeden z żołnierzy odciągnął go na bok, za gruzy. Pozostali dwaj szybko ustalili, skąd padł strzał, przebiegli przez ulicę i weszli do budynku, na którego dachu ukrywał się zamachowiec.