Выбрать главу

Bourne pstryknął pilotem i zapadła cisza. Możliwe, że Mo wyciągnął Conklina na spacer – lubił rozładowywać nadmiar energii spacerując i zawsze namawiał do tego Aleksa. Tak, ale te niezamknięte drzwi…

Bourne zawrócił do holu i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę. Oba pokoje gościnne były puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś tam ostatnio mieszkał; w łazienkach też panował nienaganny porządek. Zajrzał do sypialni Conklina. Jak przystało na starego żołnierza, Alex sypiał w po spartańsku urządzonym pokoju. Wąskie, twarde łóżko przypominało pryczę i było niepościelone, co oznaczało, że tej nocy tu spał. Ale jako mistrz i władca tajemnic nie trzymał na wierzchu niczego, co mogłoby zdradzić jego przeszłość. Niczego z wyjątkiem oprawionego w srebrne ramki zdjęcia kobiety o długich falujących włosach, jasnych oczach i łagodnym, choć nieco kpiącym uśmiechu. Stała na tle kamiennych lwów wokół fontanny w Saint- Sulpice. W Paryżu. Bourne odstawił zdjęcie na miejsce i zajrzał do łazienki, lecz nie znalazł tam niczego interesującego.

Zegar w gabinecie wybił godzinę. Był to stary zegar okrętowy i jego dźwięczne uderzenia brzmiały jak dzwon pokładowy. Ale Bourne wychwycił w nich coś złowieszczego. Przetoczyły się przez dom niczym czarna fala. Serce zabiło mu szybciej.

Zszedł na dół i przystanął w drzwiach kuchni. Na kuchence stał czajnik, lecz pokryte stalową blachą blaty były idealnie czyste. W lodówce mruczała maszyna do lodu. I wtedy to zobaczył: laska, wypolerowany jesion i srebrna gałka. Alex kulał – przeżył kiedyś wyjątkowo gwałtowną potyczkę – i na pewno nie poszedłby bez niej na spacer.

Gabinet mieścił się po lewej stronie. Był to wygodny, wyłożony boazerią narożny pokój z widokiem na ocieniony drzewami trawnik, kamienny taras z basenikiem pośrodku i na mieszany las, który zajmował większość posesji. Coraz bardziej zaniepokojony Bourne ruszył w stronę otwartych drzwi. W progu zamarł.

Nigdy dotąd tak bardzo nie zdawał sobie sprawy ze swojej podwójnej osobowości – część jego świadomości stała się nagle beznamiętnym, obiektywnym obserwatorem. Ten czysto analityczny fragment mózgu zarejestrował, że Alex Conklin i Mo Panov leżą na kolorowym perskim dywanie. Krew sącząca się z ran na ich głowach wsiąkała weń, miejscami spływając na drewnianą podłogę. Świeża, jeszcze błyszcząca krew. Zamglone oczy Conklina patrzyły w sufit. Jego twarz była zaczerwieniona, jakby nagle dał upust długo tłumionemu gniewowi. Mo miał przekrzywioną głowę – gdy go zaatakowano, próbował pewnie spojrzeć za siebie. Na jego twarzy zastygł wyraz strachu. Nie ulegało wątpliwości, że w ostatniej chwili dostrzegł nadchodzącą śmierć.

Alex! Mo! Chryste! O Chryste! Tama pękła i Bourne upadł na kolana. Z szoku i przerażenia zakręciło mu się w głowie. Widok ten wstrząsnął do głębi całym jego światem. Alex i Mo – mimo makabrycznych dowodów nie mógł w to uwierzyć. Nie mógł uwierzyć, że już nigdy z nimi nie porozmawia, nie skorzysta z ich bogatego doświadczenia. Przed oczami przesunęła mu się plątanina obrazów i wspomnień, spotkań, wspólnie spędzonych dni, momentów pełnych napięcia, niebezpieczeństw i gwałtownej śmierci, a potem błogich chwil odprężenia w intymności, którą może zrodzić tylko wspólnie przeżyte zagrożenie. Dwa odebrane siłą życia nie pozostawiły po sobie nic oprócz gniewu i strachu. Drzwi do przeszłości zatrzasnęły się nieodwracalnie. Bourne i Webb pogrążyli się w rozpaczy. Bourne z trudem wziął się w garść, odsuwając na bok histeryczne emocje Webba i otarł łzy. Płacz był luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić.

Ogarnął wzrokiem miejsce zbrodni, rejestrował każdy szczegół, próbując ustalić, jak do niej doszło. Podszedł bliżej, ostrożnie, żeby nie wdepnąć w krew i niczego nie potrącić. Musiano ich zastrzelić z leżącego między nimi pistoletu. Każdego zabito jednym strzałem. To nie było zwykłe włamanie, lecz profesjonalnie przeprowadzona egzekucja. Alex ściskał w ręku telefon komórkowy, jakby na chwilę przed śmiercią z kimś rozmawiał. Czyżby zamordowano ich, gdy Bourne próbował się do niego dodzwonić? Całkiem możliwe. Sądząc po krwi, po poszarzałej skórze ich twarzy i braku stężenia pośmiertnego palców rąk, do zabójstwa doszło nie dalej niż przed godziną.

Z zamyślenia wyrwał go dochodzący z oddali słaby dźwięk. Syreny! Wybiegł z gabinetu i stanął przy frontowym oknie. Migając światłami, drogą pędziło kilka radiowozów policji stanowej. Nakryli go w domu z dwoma trupami, bez wiarygodnego alibi. Wrobiono go. Poczuł, że zaciskają się na nim kleszcze sprytnie zastawionej pułapki.

Rozdział 2

Części układanki wreszcie się dopasowały. Precyzyjnie oddane strzały w kampusie nie miały go zabić, tylko zwabić, zmusić do odwiedzenia Conklina. Ale Conklin i Mo już nie żyli. Ktoś tu był, ktoś go obserwował, gotów zadzwonić na policję, gdy tylko nadjedzie. Ten sam ktoś, kto strzelał do niego w kampusie?

Bez namysłu wyjął telefon z dłoni Aleksa, wpadł do kuchni, otworzył wąskie drzwi na strome schody do piwnicy i spojrzał w ciemną czeluść. Słyszał już potrzaskiwanie policyjnych radiostacji, chrzęst żwiru, łomotanie do frontowych drzwi. Zrzędliwe, podniesione głosy.

Otworzył jedną szufladę, drugą, poszperał w nich, znalazł latarkę, przekroczył próg, zamknął za sobą drzwi i pogrążył się w ciemności. Gdy silny, mocno skupiony promień latarki oświetlił schody, bezszelestnie zbiegł na dół. Doszedł go zapach betonu, starego drewna, lakieru i oleju opałowego. Teraz małe drzwiczki pod schodami. Wymacał je i pociągnął za uchwyt. Kiedyś, pewnego zimnego, śnieżnego popołudnia, Conklin pokazał mu zamaskowany tunel, którym generał, dawny właściciel posiadłości, przechodził do prywatnego lądowiska śmigłowców za stodołą. Zatrzeszczały deski nad głową. Policjanci byli w domu. Możliwe, że już odkryli zwłoki. Trzy samochody, dwa trupy – wiedział, że sprawdzenie tablic rejestracyjnych jego wozu potrwa zaledwie kilka minut.

Pochyliwszy się, wszedł do niskiego przejścia i zamknął za sobą drzwiczki. Za późno pomyślał o staromodnej szklance, którą podniósł ze stolika. Technicy zbadają ją i znajdą odciski palców. Chryste. Odciski palców, zaparkowany na podjeździe samochód…

Przestań o tym myśleć, nic ci to nie da! Uciekaj! Pochylony wszedł do niskiego, ciasnego tunelu. Już trzy metry dalej mógł się wyprostować, bo strop był tam wyższy. Powietrze przesycał nowy rodzaj wilgoci; gdzieś w pobliżu powoli kapała woda. Ustalił, że minął już fundamenty domu. Przyspieszył kroku i niecałe trzy minuty później dotarł do kolejnych schodów. Te były metalowe, podobne do wojskowych. Wszedł na nie i naparł na strop ramieniem. Otworzyła się klapa. Buchnęło świeże powietrze i łagodne światło kończącego się dnia, otoczyło go monotonne bzyczenie owadów. Był na skraju generalskiego lądowiska.

Po asfalcie walały się gałęzie i kawałki suchych konarów. Kilka metrów dalej rodzina szopów praczy szła niespiesznie w kierunku starej, krytej gontem szopy na brzegu lasu. Okolica była zaniedbana i opuszczona. Ale to nie lądowisko stanowiło cel jego wyprawy. Odwrócił się do niego tyłem i zanurzył w gęsty sosnowy las.

Zamierzał obejść posesję szerokim łukiem i ominąwszy policyjny kordon wokół domu, dotrzeć aż do autostrady. Jego najbliższym celem był strumień płynący przez posiadłość. Wiedział, że lada chwila policja sprowadzi psy. Wiedział też, że na suchej ziemi zostawi swój wyraźny zapach, a. w wartkiej wodzie psy łatwo zgubią trop.

Przepełznął przez kolczaste krzewy, pokonał niski skalisty grzbiet, stanął między dwoma cedrami i wytężył słuch. Musiał sobie przyswoić i posegregować naturalne odgłosy lasu, żeby natychmiast rozpoznać te obce, wydawane przez intruza. Zdawał sobie sprawę, że według wszelkiego prawdopodobieństwa wróg jest blisko. Morderca jego przyjaciół, jedynych ludzi, którzy łączyli go z dawnym życiem. Pragnienie zemsty walczyło w nim z przymusem ucieczki przed policją – chociaż bardzo chciał zapolować na zabójcę, wiedział, że w tej chwili najważniejsze jest wydostanie się poza policyjny kordon, że musi to zrobić, zanim wrobią go ostatecznie.