— To taka mała sztuczka ze splątanym kawałkiem nitki, której nauczyła mnie świniopaska…
Statek odbił w końcu od nabrzeża i jak widmo wyślizgnął się z ciemnego portu, zostawiając za rufą mrowie miejskich światełek i latarnie morskie płonące na cyplach. Lyra, kiedy wzięli kurs na północ, a zachodni wiatr omył jej policzki, odprężyła się i podeszła do stojącej przy burcie Raederle. Przez chwilę nie odzywały się do siebie. Nad statkiem wznosiło się urwisko, przesłaniając gwiazdy. Na tle nieba rysowała się tylko jego postrzępiona krawędź. Raederle wzdrygnęła się z zimna i mocniej zacisnęła dłonie na relingu.
— Od dwóch lat nosiłam się z tym zamiarem — powiedziała cicho — bo on stracił tę koronę gdzieś tutaj, na morzu. Ale sama nie dałabym rady. Nigdy nie zapuściłam się dalej niż do Caithnard i królestwo wydaje mi się ogromne. — Urwała i zapatrzyła się w spienioną wodę. — Żałuję teraz, że nie zdobyłam się na to wcześniej — dodała z wyraźnym bólem.
Lyra przestąpiła niespokojnie z nogi na nogę.
— A skąd byś wiedziała, dokąd się udać? On był Naznaczonym Gwiazdkami; miał misję do spełnienia. Ludzie obarczeni jakąś misją znajdują się pod specjalną ochroną. I on podróżował do Najwyższego pod opieką harfisty Najwyższego. Kto by przypuszczał, że nawet Najwyższy mu nie pomoże? Albo że Najwyższy nie pomoże nawet swojemu harfiście?
Raederle spojrzała na jej ciemny profil.
— Dethowi? A wiec morgola sądzi, że on też nie żyje?
— Nie wie tego. Dlatego właśnie tu przybyła. Zapytać Mistrzów, czy nie wiedzą czegoś o jego losie.
— Dlaczego nie udała się do góry Erlenstar?
— Też ją o to pytałam. Odpowiedziała mi, że po ostatnim ziemrządcy, który wybrał się w odwiedziny do Najwyższego, wszelki słuch zaginął.
Raederle przeszedł dreszcz, ale tym razem nie wywołał go zimny wiatr.
— Myślałam zawsze — powiedziała cicho — że góra Erlenstar to najbezpieczniejsze, najpiękniejsze miejsce na świecie.
— Ja również. — Lyra odwróciła się do wołającej ją po imieniu niskiej strażniczki. — O co chodzi, Kia?
— Kapitan daje nam kwatery w kabinie królewskiej; mówi, że tylko tam się wszystkie pomieścimy. Wystawiamy nocną wartę?
Lyra spojrzała na Raederle. Było za ciemno, by zobaczyć jej twarz, ale Raederle wyczuła malujące się na niej pytanie.
— Ja mu ufam — powiedziała powoli. — Ale po co kusić los?
— Czuwamy na zmianę — zadecydowała Lyra, zwracając się do strażniczki. — Jedna wartowniczka przy sterze, zmiany co dwie godziny, aż do świtu. Ja biorę pierwszą wartę.
— Dotrzymam ci towarzystwa — zaoferowała się Raederle.
Przez niemal całe dwie godziny próbowała nauczyć Lyrę prostego zaklęcia, które rzuciła na kupca. Korzystały z kawałka szpagatu, który dał im zaintrygowany sternik. Lyra przez kilka minut plątała w skupieniu sznurek, potem rzuciła go ukradkiem pod nogi przechodzącemu żeglarzowi. Mężczyzna nastąpił na niego i jak gdyby nic poszedł dalej.
— Wyprawisz nas wszystkich za burtę — zaprotestował sternik, ale Lyra pokręciła głową.
— Z mojej strony wam to nie grozi. Nie potrafię tego robić. Wpatruję się w niego i wpatruję, a on dalej pozostaje zwyczajnym kawałkiem starego szpagatu. Nie mam magii we krwi.
— Właśnie, że masz — zaoponowała Raederle. — Wyczuwam to. W morgoli.
Lyra spojrzała na nią z na nowo rozbudzonym zainteresowaniem.
— Ja nigdy niczego podobnego u niej nie wyczułam. Kiedyś, na jeden dzień, posiadłam jej dar widzenia. Ale to praktyczna umiejętność, zupełnie coś innego niż to. Tego nie pojmuję.
— Wpatruj się w niego umysłem dopóty, dopóki nie przestanie być sznurkiem, a stanie się drogą, drogą krętą, wijącą się, zapętloną, która tego, kto jej tknie, wciągnie w swoje meandry… Zobacz ją. A potem nadaj jej swoje imię.
— Jak?
— Wmawiając sobie, że ty jesteś sobą, sznurek jest sznurkiem, a między wami istnieje więź, porozumienie.
Lyra znowu pochyliła się nad szpagatem. Nie mówiła nic przez długi czas. Raederle i sternik przyglądali się jej z napięciem. Potem ze sterówki wyszedł Bri Corbett i Lyra zgarnęła sznurek pod podeszwę swojego buta.
— Na Hel! — wydarł się Bri. — Gdzie ty sterujesz? Chcesz nas wpakować na wybrzeże Ymris… ? — Podszedł do steru i skorygował kurs. Lyra podniosła się z westchnieniem z desek pokładu.
— Jestem sobą, a to tylko stary kawałek szpagatu. To zdołałam sobie wmówić, dalej ani rusz. Co jeszcze potrafisz?
— Niewiele. Pleść sieć z trawy, sprawiać, że łodyga jeżyny zaczyna wyglądać jak nieprzebyty ciernisty gąszcz, odnajdywać drogę w Lesie Madir, w którym drzewa zdają się przesuwać z miejsca na miejsce… Takie tam sztuczki. Odziedziczyłam moc po czarodziejce Madir i jeszcze kimś… kimś o imieniu Ylon. Z jakiegoś powodu moi bracia też nie potrafią robić takich rzeczy. Świniopaska powiedziała mi, że magia sama znajduje sobie ujście. Ale kiedy byliśmy dziećmi, bardzo ich frustrowało, że ja zawsze potrafiłam znaleźć wyjście z Lasu Madir, a im nigdy to się nie udawało.
— Dziwny ten wasz kraj. W Herun magii jest niewiele ponad tą, którą dawno temu przynieśli ze sobą czarodzieje.
— W An ziemia jest nią wprost przesycona. I dlatego właśnie tak się martwimy, że mój ojciec nie wiadomo na jak długo opuścił jego granice. Bez jego nadzoru magia wymyka się spod kontroli i powstają z martwych umarli ze swoimi wspomnieniami.
— I co robią? — zapytała ściszonym głosem Lyra.
— Pamiętają stare urazy, nienawiści, zatargi i próbują je odgrzewać. Wojna między Trzema Prowincjami we wczesnym okresie historii miała bardzo zacięty i burzliwy przebieg; wielu królów i lordów, umierając, zabierało ze sobą do grobu zawiść i złość, i tak rozwinął się u królów instynkt ziemi, który rozciąga się nawet na umarłych i na księgi zaklęć tych, którzy parali się czarami, na przykład Madir i Pevena…
— I Ylona? Kim on był?
Raederle schyliła się po leżący na pokładzie szpagat. Owinęła go sobie wokół palców i ściągnęła lekko brwi, czując, że sznurek staje się zwodniczo gładki.
— Zagadka.
Nadeszła Imer, by objąć wartę. Lyra i Raederle udały się na spoczynek. Morze było spokojne i łagodne kołysanie statku szybko uśpiło Raederle. Obudziła się przed wschodem słońca. Ubrała się i wyszła na pokład. Na tle jaśniejącego nieba rysowała się długa szara linia wybrzeża Ymris, przedświt zaczynał bielić mgły nad pustym horyzontem na wschodzie. Pełniąca ostatnią wartę strażniczka o podkrążonych z niewyspania oczach zerknęła na niebo i zeszła z posterunku. Raederle, zdezorientowana nieco tym bezbarwnym światem, stanęła przy relingu. Dostrzegła na brzegu maleńką wioskę rybacką — kilka chatek pod klifem koloru kości. Z przystani wypływała w morze nieliczna flota łodzi. Rozwrzeszczane stado szarobiałych mew zatoczyło w górze koło i odleciało na południe. Może lecą do An, pomyślała Raederle. Ogarnęło ją poczucie chłodu i zniechęcenia. Miała wrażenie, że wraz ze wszystkim, co posiadała, zostawiła w Anuin również swoje imię.
Odwróciła się, wyrwana z zadumy jakimś dziwnym odgłosem. Ktoś wymiotował wychylony przez reling. Nie znała tej twarzy. W pierwszej chwili zadygotała ze zgrozy na myśl, że uprowadziła z portu statek pełen zmiennokształtnych. Szybko jednak odrzuciła to podejrzenie. Żaden zmiennokształtny nie przybrałby z rozmysłem postaci tak cierpiącej młodej dziewczyny. Nieznajoma otarła w końcu usta i blada, wyczerpana osunęła się po nadburciu na pokład. Przymknęła powieki. Raederle, mając w pamięci męki, jakie podczas podróży morskich przeżywał Rood, poszła po słodką wodę. Właściwie to nie spodziewała się zastać zjawy po powrocie. Zdziwiła się, widząc dziewczynę skuloną wciąż na pokładzie.