— A czym było? — spytał.
— Stałam… stałam na drodze. To było jak wspomnienia kogoś innego. Przeraziłam się. Kiedy cię ujrzałam, pomyślałam sobie, że być może zrozumiesz.
— Nie rozumiem ani ciebie, ani Morgona. Być może jesteś, tak samo jak on, jakimś integralnym elementem w wielkiej układance, starej i złożonej jak to miasto na Równinie Królewskich Ust. O tych miastach wiem tylko tyle, ile powiedzą mi skorupy, które znajduję. To wszystko, co pozostało po Panach Ziemi. Morgon musiał po omacku szukać w sobie mocy i ciebie też to czeka. Czym on jest teraz, kiedy…
— Zaczekaj. — Głos znowu jej drżał i nie mogła nad tym zapanować. — Zaczekaj.
Astrin nachylił się, wyjął z dłoni Raederle czarkę, postawił ją na podłodze, a potem wziął dziewczynę za ręce.
— Chyba nie wierzysz w jego śmierć? — zapytał.
— A jaką mam alternatywę? Żywy albo umarły, umarły albo żywy, ale z umysłem skruszonym przez tę straszliwą moc…
— Nie wiadomo, kto czyją moc skruszył. Po siedmiu wiekach czarodzieje są wreszcie wolni…
— Bo nie żyje Naznaczony Gwiazdkami! Bo ten, kto go zabił, nie musi się już obawiać ich mocy.
— I ty w to wierzysz? Tak mówią Heureu i Rork Umber. Czarodziej Aloil był przez siedem wieków drzewem na Równinie Królewskich Ust, a teraz powrócił do swojej postaci i jest oszołomiony odzyskaną wolnością. Widziałem się z nim. Nigdy nie słyszał o Naznaczonym Gwiazdkami. Miał siwe włosy, i oczy, którymi oglądał własną destrukcję. Kiedy go spytałem, dokąd się uda, roześmiał się tylko i zniknął. Potem, kilka dni później, kupcy przynieśli z Hed tę straszną wieść o losie Morgona, o przekazaniu przez niego ziemwładztwa w dniu, w którym Aloil odzyskał wolność. Ani na chwilę nie uwierzyłem, że Morgon nie żyje.
— A nawet gdyby żył, to co… co z niego zostało? Utracił wszystko, co kochał, utracił własne imię. Awn z An, kiedy utracił za życia ziemwładztwo, popełnił samobójstwo. Nie potrafił…
— Morgon był już raz bezimienny. Mieszkał wtedy ze mną. Z czasem odnalazł swoje imię w gwiazdkach, które nosi. Nigdy nie uwierzę, że nie żyje.
— Dlaczego?
— Bo to nie jest odpowiedź, której szukał. Raederle popatrzyła na Astrina z niedowierzaniem.
— Chyba nie sądzisz, że miał w tej sprawie coś do powiedzenia?
— Nie. Jest Naznaczonym Gwiazdkami. Uważam, że sądzone mu żyć.
— W twoich ustach brzmi to jak wyrok — wyszeptała. Astrin puścił jej ręce, wstał i podszedł do okna, przez które patrzyła niedawno na bezimienne miasto.
— Być może. Ale nie wolno nie doceniać tego kmiecia z Hed. — Odwrócił się gwałtownie. — Pojedziesz ze mną na Równinę Królewskich Ust obejrzeć to starożytne miasto?
— Teraz? Myślałam, że walczysz na wojnie. Wychudłą twarz Astrina ocieplił niespodziewanie uśmiech.
— Walczyłem, dopóki nie ujrzeliśmy twojego statku. Na tej równinie nie jest bezpiecznie. Zabito tam żonę Heureu. Nie zapuszcza się tam nikt prócz mnie, a i ja mam się na baczności. Ale znajdziesz może coś — jakiś kamień, jakiś zniszczony przedmiot — co do ciebie przemówi.
Przejechali we dwójkę przez Caerweddin i wspięli się stromym skalistym zboczem na równinę rozciągającą się ponad poziomem morza. Hulały po niej wiatry od morza, igrając między ogromnymi, nieruchomymi głazami, które w ciągu niezliczonych wieków osiadły głęboko w ziemi. Pod wpływem impulsu Raederle zsiadła z konia i przyłożyła dłoń do jednego; był czysty i gładki, pocięty szmaragdowozielonymi żyłkami.
— Jaki piękny… — Spojrzała na Astrina. — To stąd pochodzą kamienie, z których wzniesiony jest wasz zamek?
— Tak. Jeśli głazy te tworzyły kiedyś jakiś układ, to uległ on bezpowrotnemu zatarciu. Niełatwo przyszło ruszyć je z miejsca, ale król, który je sobie upatrzył, Galii Ymris, był człowiekiem upartym. — Astrin schylił się nagle i rozgarnął wysoką trawę w załomie między dwoma głazami. Wyprostował się, trzymając coś w dłoni. Starł z tego czegoś ziemię; zabłysło w słońcu gwiezdnym błękitem.
— Co to jest? — spytała Raederle.
— Nie wiem. Odłamek ciętego szkła, kamień… czasami trudno określić, czym są rozsiane tutaj szczątki. — Położył obiekt na dłoni Raederle i zamknął na nim jej palce. — Zatrzymaj to.
Zaczęła obracać przedmiot w palcach, patrząc, jak się skrzy.
— Ty kochasz te kamienie, pomimo związanego z nimi zagrożenia.
— Tak. I dlatego uważają mnie w Ymris za dziwaka. Wolę się grzebać w starych skorupach jak stary uczony pustelnik niż prowadzić w bój siedem okrętów wojennych. Ale wojna na południowym wybrzeżu jest jak stara rana, która wciąż ropieje i chyba nigdy się nie zagoi. Tak więc Heureu posyła mnie tam, chociaż próbuję mu tłumaczyć, że wyczuwam, iż tutaj ukryta jest jakaś ważna odpowiedź. A ty? Co ty tutaj wyczuwasz?
Oderwała oczy od kamyka i rozejrzała się po rozsianych wokół głazach. Oprócz tych głazów, srebrzącej się po krawędziach trawy i samotnego skupiska guzowatych, powykręcanych przez wiatr od morza dębów, na równinie nie było niczego. Kopuła bezchmurnego nieba potęgowała jeszcze wrażenie pustki. Czy istniała siła zdolna pozbierać te głazy w jednym miejscu, powydłubywać je z ziemi, ułożyć jeden na drugim, stworzyć służącą jakiemuś ogromnemu, trudnemu do wyobrażenia celowi budowlę, która promieniować będzie z oddali potęgą, pięknem i wolnością? Na razie drzemały w bezruchu, zaryte w ziemię.
— Cisza — wyszeptała i wiatr zamarł.
Miała wrażenie, że świat się zatrzymał. Znieruchomiała trawa, cienie głazów były jak narysowane, zastygły fale rozbijające się dotąd z hukiem o podnóże klifu. Jej samej oddech zamarł w ustach. Potem poczuła dotknięcie Astrina i usłyszała świst dobywanego z pochwy miecza. Przyciągnął ją do siebie. Wyczuwała łomot jego serca pod zimną kolczugą.
Z jądra ziemi doleciało westchnienie. Fala, której wzbierania nie widać było końca, wstrząsnęła urwiskiem i to rozpękło się i cofnęło. Ręka Astrina opadła. Raederle, odsuwając się, zobaczyła jego twarz. Przestraszył ją jej wyraz. Mewa unosząca się nad krawędzią urwiska wydała okrzyk i zniknęła. Astrin zadrżał.
— Boję się — wykrztusił. — Nie mogę myśleć. Chodźmy. Zjeżdżali w milczeniu ku rozciągającym się niżej polom uprawnym i ruchliwej północnej drodze prowadzącej do miasta. Kiedy przecinali pastwisko, na którym strzyżono beczące z oburzeniem owce, przerażenie Zniknęło z twarzy Astrina. Raederle zerknęła na niego i uznała, że doszedł już do siebie.
— Co to było? — spytała. — Wszystko jakby się zatrzymało.
— Nie wiem. Kiedy ostatni raz nawiedziło mnie to odczucie, umarła Eriel Ymris. Bałem się o ciebie.
— O mnie?
— Po jej śmierci król przez pięć lat żył ze zmiennokształtną podającą się za jego żonę.
Raederle zamknęła oczy. Czuła, jak coś w niej narasta, jakby krzyk, którym chciała go ogłuszyć, krzyk, w którym utonęłoby nawet beczenie owiec. Zacisnęła pięści i powoli stłumiła w sobie ten impuls. Słysząc swoje imię wypowiadane przez Astrina, otworzyła oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że się zatrzymała.
— On nie miał przynajmniej ziemdziedzica, którego trzymałby pod kluczem w nadmorskiej wieży — powiedziała. — Astrinie, wydaje mi się, że coś we mnie drzemie i że jeśli to coś obudzę, będę tego żałowała do końca świata. Mam w sobie krew zmiennokształtnego i coś z jego mocy. To wielce kłopotliwe dziedzictwo.
Zdrowe oko Astrina, spokojne już, zdawało się sondować beznamiętnie istotę jej zagadki.
— Uwierz w siebie — poradził. Odetchnęła głęboko.