Blask kamyka rozpraszał w jej wyobraźni cienie nocy, zacierał wspomnienia snów. Wróciła myślami do bezkresnej równiny, na której został znaleziony, do rozrzuconych po niej masywnych głazów, przypominających pomniki na starożytnym cmentarzysku. W świetle poranka roziskrzyły się barwne żyłki na jednym z nich, i to skrzenie zlało się w pojedynczą srebrzystą plamkę w samym jego narożu. Raederle wpatrywała się oczyma duszy w to maleńkie światełko, rozniecała je powoli słonecznym blaskiem wychwytywanym przez kamyk, który trzymała w dłoni. Kamyk zaczął się rozjarzać. Karmiła go światłem swojej wyobraźni; rozlało się ono z wolna po wiekowych głazach, rozproszyło ich cienie; czuła jego ciepło na dłoni, na twarzy. Światło z jej wyobraźni zaczęło spowijać głazy, rozpływać się po bezchmurnym niebie, aż to stało się oślepiająco białe. Usłyszała okrzyk Bri Corbetta. Doleciał do niej jakby z innego czasu. Dwa światła żywiły się jedno drugim: światło na jej dłoni światłem z jej wyobraźni i na odwrót. Słyszała za sobą gwar podnieconych głosów, jakieś krzyki, wszystko to przytłumione, nieważne. Statek położył się na burtę, straciła równowagę. Wyrzuciła odruchowo rękę, żeby się czegoś przytrzymać, i buchająca w twarz jasność poraziła jej oczy.
— Dobra nasza — wykrztusił Bri. — Dobra nasza. Udało ci się. Włóż go do tego i spuść na wodę. — Oślepiony, mrużył oczy.
Podstawił drewnianą miskę i naprowadził nad nią rękę Raederle. Dało się słyszeć stuknięcie, z jakim kamyk spadł na dno miski. Marynarze opuścili ją w sieci za burtę. Można by pomyśleć, że opuszczają do morza słońce. Miskę uniosły łagodne fale. Raederle podążyła za nią swoim umysłem, patrzyła, jak białe światło formuje się w nim w kolejne fasety, twardnieje na krawędziach i powierzchniach, aż w końcu cały jej umysł stał się jednym klejnotem. Wejrzała weń i zaczęła pojmować jego przeznaczenie.
Zobaczyła kogoś stojącego jak ona i trzymającego klejnot. Ten ktoś stał pośrodku równiny w jakiejś nieokreślonej krainie, w jakimś nieokreślonym czasie, a migoczący na jego dłoni klejnot ściągał ku sobie wszelki ruch. Nigdy tego kogoś nie widziała, ale poczuła nagle, że jego następny gest zdradzi jej jego imię. Czekała w napięciu na ten moment, obserwując nieznajomego wpatrzonego w kamień, zatopionego w bezczasowym momencie swojej egzystencji. I naraz poczuła czyjś umysł w swoim. Czekał razem z nią.
Jego ciekawość była desperacka, niebezpieczna. Przestraszona, chciała się od niego uwolnić, ale dziwna, obca świadomość czyjejś obecności w głowie nie opuszczała jej. Raederle wyczuwała zainteresowanie tego kogoś bezimiennym nieznajomym, który następnym ruchem przekrzywieniem głowy, rozczapierzeniem palców — zdradzi swoją tożsamość. Na myśl o poznaniu tej tożsamości, o wyjawieniu jego imienia temu mrocznemu, potężnemu umysłowi, ogarnęło ją bezradne, irracjonalne przerażenie. Usiłowała odpędzić tę wizję, zanim nieznajomy się poruszy. Ale obca moc nie dawała za wygraną; dziewczyna nie była w stanie ani uwolnić się od tej wizji, ani jej zmienić, zupełnie jakby oko jej umysłu zaglądało bez mrugnięcia powieką w samo jądro niepojętej tajemnicy. Czyjaś dłoń wymierzyła jej silny policzek; Raederle chciała odskoczyć, ale ktoś trzymał ją mocno za rękę.
Gnany wiatrem statek zarył dziobem w falę i zimny prysznic morskiej wody chlusnął jej w twarz. Zamrugała.
— Przepraszam — wyszeptała trzymająca ją kurczowo Lyra. — Przepraszam, ale krzyczałaś.
Światłość zniknęła; królewskie okręty wojenne krążyły bezładnie jeden wokół drugiego daleko za rufą.
— Mam zawrócić, pani? — wykrztusił pobladły Bri. — Powiedz tylko słowo, a zawrócę.
— Nie. Wszystko w porządku — powiedziała Raederle. Lyra puściła jej rękę. — Wszystko już w porządku, Bri — powtórzyła, przykładając grzbiet dłoni do ust.
— Co to było? — spytała Lyra. — Czym był ten kamień?
— Nie wiem. — Raederle poczuła znowu w głowie ten obcy, władczy, nachalny umysł i wzdrygnęła się. — Niewiele brakowało, a dowiedziałabym się czegoś…
— Czego?
— Nie wiem! Czegoś bardzo dla kogoś ważnego. Ale nie wiem czego, nie wiem dlaczego… — Pokręciła bezradnie głową. — To było jak sen. Wtedy wydawało mi się bardzo ważne, a teraz… teraz nie widzę w tym sensu. Wiem tylko, że było ich dwanaście.
— Dwanaście czego?
— Dwanaście ścianek tego kamienia. Coś jak kompas. — Spojrzała na skonsternowaną twarz Bri Corbetta. — Wiem. To nie ma sensu.
— Ale dlaczego, na Hel, tak krzyczałaś? — zapytał. Wspomniała potężny, nieustępliwy umysł, który usidlił swoją ciekawością jej umysł, i uświadomiła sobie, że nie ma w królestwie miejsca, gdzie mogłaby się przed nim skryć.
— Ten kamień miał jakąś moc. Powinnam była użyć czegoś bardziej zwyczajnego. Muszę trochę odpocząć.
Dopiero wieczorem wyszła ze swojej kajuty. Stanęła przy nadburciu i zapatrzyła się w gwiazdy płonące niczym odległe odbicia jej myśli. Nagle, tknięta jakimś przeczuciem, odwróciła głowę. Na dziobie, balansując zręcznie ciałem w rytm przechyłów statku, stała Tristan z Hed.
5
Tristan przez dwa dni do nikogo się nie odzywała. Bri Corbett czuł się rozdarty. Z jednej strony najchętniej odstawiłby ją z powrotem, z drugiej pragnął za wszelką cenę uniknąć ponownego spotkania z eskortą i jednookim księciem Ymris. Klął cały dzień, w końcu jednak uległ niemej, urażonej determinacji Tristan i bez przekonania obrał kurs na północ. Pod koniec drugiego dnia zostawili za sobą wybrzeże Ymris. Przez jakiś czas widzieli tylko nie zamieszkane puszcze oraz długie pasmo nagich wzgórz, oddzielające Herun od morza, i zaczęli się pomału odprężać. Dął silny wiatr; Bri Corbett z ogorzałą i radosną twarzą poganiał marynarzy. Strażniczki, nienawykłe do bezczynności, ćwiczyły się w rzucaniu nożem do tarczy zawieszonej na ścianie sterówki. Kiedy jedna straciła równowagę podczas nagłego przechyłu statku i chybiła celu, a nóż omal nie przeciął wanty, Bri położył kres tej zabawie. Strażniczki zajęły się łowieniem ryb na długie, wyrzucane za rufę linki. Marynarze popatrywali z daleka, jak wychylają się przez reling, ale zbliżyć się do nich nie śmieli, mając w pamięci noże wbijające się z głuchym stukotem w ścianę sterówki.
Raederle, po paru nieudanych próbach ułagodzenia milczącej, wyniosłej Tristan, wpatrującej się w północny horyzont, dała w końcu za wygraną. Sama też zamknęła się w sobie; czytała księgi Rooda albo grała na zabranym z Anuin flecie, który podarował jej Elieu z Hel. Pewnego popołudnia siedziała z fletem na pokładzie, grając pieśni i dworskie tańce z An oraz rzewne ballady, których przed laty nauczyła ją Cyone. W pewnej chwili zaintonowała bezwiednie prostą, smutną melodię, której tytułu nie pamiętała. Skończywszy, stwierdziła, że Tristan stoi tyłem do relingu i przypatruje się jej bacznie.
— To była piosenka z Hed — wyrzuciła z siebie dziewczyna.
Raederle opuściła flet na kolana. Teraz sobie przypomniała.
— Deth mnie jej nauczył.
Tristan oderwała się wreszcie od relingu i usiadła obok niej na ciepłym pokładzie. Twarz miała bez wyrazu; nie odzywała się.
— Postaraj się zrozumieć — powiedziała cicho Raederle, wbijając wzrok we flet. — Wieść o śmierci Morgona była ciosem nie tylko dla mieszkańców Hed, lecz również dla wszystkich ludzi z całego królestwa, którzy mu pomagali, którzy go kochali i martwili się o niego. Lyra, Bri i ja staraliśmy się po prostu oszczędzić królestwu, a zwłaszcza twoim ziomkom, jeszcze jednej zgryzoty i zmartwienia, tym razem o ciebie. Hed wydaje się być ostatnio miejscem bardzo szczególnym i okrutnie doświadczanym przez los. Nie zrobiliśmy tego po to, żeby cię skrzywdzić, lecz by cię chronić. Nie wybaczylibyśmy sobie, gdyby coś ci się stało.