— W pewnym sensie. Niechcący. — Danan ściągnął brwi. — Skąd wiecie, że to Ghisteswchlohm zwabił Morgona w pułapkę?
— Moja matka się tego domyśliła. Domyśliła się również, że Ghisteswchlohm był w gronie Mistrzów z Caithnard, kiedy Morgon tam studiował.
— Tak. Powiedział mi o tym. — Łagodne do tej pory spojrzenie Danana stwardniało. — Widzicie, Założyciel Lungold najwyraźniej szukał w umyśle Morgona czegoś, jakiejś wiedzy, i sondując każde wspomnienie, każdą myśl, wżerając się w głęboko ukryte, osobiste miejsca, otworzył niechcący jego umysł i Morgon odkrył swoje ogromne pokłady mocy. To dzięki temu wyrwał się w końcu spod władzy Ghisteswchlohma, wydobywając z umysłu czarodzieja wiedzę o swoich silnych i słabych punktach, wykorzystując przeciwko niemu jego własną moc. Powiedział mi, że pod koniec zdarzało mu się, iż nie wiedział, który umysł do kogo należy, zwłaszcza po tym, jak czarodziej pozbawił go instynktu ziemwładztwa. Ale w końcu zaatakował, przypomniał sobie swoje imię i uświadomił, że w ciągu tego długiego, mrocznego, strasznego roku stał się potężniejszy od samego Założyciela Lungold…
— A co z Najwyższym? — spytała Raederle. Czuła, że w tej izbie coś się dzieje; otaczające ich kamienne ściany, góry wokół wieży i zamku wydały się jej dziwnie kruche; samo światło przypominało kłaczek ciemności przyczajony na krawędzi świata. Tristan siedziała z pochyloną głową, włosy zasłaniały jej twarz; Raederle wiedziała, że dziewczyna płacze bezgłośnie. Jej też coś rosło w krtani. Uniosła rękę do szyi. — Dlaczego… dlaczego Najwyższy mu nie pomógł?
Danan wziął głęboki oddech.
— Tego Morgon mi nie powiedział, ale z jego słów wynikało, że zna przyczynę.
— A co z Dethem? Harfistą Najwyższego? Czy Ghisteswchlohm go zabił?
— Nie — odparł Danan takim tonem, że nawet Tristan uniosła głowę. — O ile mi wiadomo, Deth żyje. Właśnie z jego powodu Morgon odwleka powrót na Hed. Deth go zdradził, zaprowadził prosto w ręce Ghisteswchlohma i Morgon chce go za to zabić.
Tristan zakryła dłońmi usta. W izbie zaległa martwa cisza. Lyra wstała z trudem z fotela, podeszła do okna i oparła się dłońmi o szybę. Bri Corbett wymruczał coś niezrozumiałego. Raederle łzy napłynęły do oczu.
— To niepodobne do żadnego z nich — wykrztusiła, usiłując zapanować nad głosem.
— Wiem — powiedział Danan. W jego głosie znowu pojawiła się twarda nutka. — Gwiazdki na czole Morgona symbolizują jakąś ideę zrodzoną w tych górach, gwiazdki zdobiące jego miecz i harfę wykonano tutaj na tysiąc lat przed jego urodzeniem. Stoimy w obliczu zagłady i kto wie, czy naszą jedyną nadzieją nie jest rozwikłanie ich tajemnicy. Ja ze swej strony w tych trzech gwiazdkach i w Naznaczonym Gwiazdkami z Hed upatruję szansy na ocalenie. Z tego właśnie względu postanowiłem spełnić prośbę Morgona i nie wpuszczę więcej harfisty Najwyższego pod swój dach ani nie pozwolę mu postawić stopy na mojej ziemi. Wydałem już stosowne rozkazy swoim ludziom, a kupców poprosiłem, by to rozgłosili.
Lyra odwróciła się od okna. Twarz miała bladą, ale oczy suche.
— Gdzie on jest? Morgon?
— Powiedział mi, że wybiera się do Yrye porozmawiać z Harem. Tropią go zmiennokształtni; z obawy przed nimi nigdzie nie zagrzewa dłużej miejsca i raz po raz zmienia postać. Kiedy po północy wyszedł za mury mojego zamku, natychmiast zniknął. Nie wiem, czym się stał — obłoczkiem popiołu, jakimś małym nocnym zwierzęciem… — Danan zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: — Radziłem mu, żeby zapomniał o Dethu, tłumaczyłem, że w końcu i tak zabiją go czarodzieje, że są na świecie potężniejsze moce, którym powinien rzucić wyzwanie; odpowiedział mi, że czasami, kiedy nie mógł zasnąć i leżał w tamtym miejscu, z umysłem rozbitym, obolałym po sondowaniu Ghisteswchlohma, czepiając się kurczowo uczucia rozpaczy, bo wiedział, że to jedyny punkt odniesienia, jaki mu pozostał, wtedy słyszał, jak Deth układa na swojej harfie nowe pieśni… Postępowanie Ghisteswchlohma i zmiennokształtnych potrafi w pewnej mierze zrozumieć, ale Dethowi nie daruje. Został głęboko zraniony, przemawia przez niego wielka gorycz…
— A mówiłeś, że nic mu nie jest — wyszeptała Tristan, unosząc znowu głowę. — Którędy do tego Yrye?
— O, nie! — wyrzucił z siebie Bri Corbett. — Nie. Zresztą jego nie ma już pewnie w Yrye. Żadna z was nie zrobi już choćby jednego kroku dalej na północ. Płyniemy Rzeką Zimową z powrotem do morza, a potem hajda do domu. Wszyscy. Coś mi tu cuchnie ładownią zgniłych ryb.
Na chwilę zapadła cisza. Tristan patrzyła gdzieś w bok, mocno zaciskając szczęki. Lyra stała tyłem, w bezruchu, który świadczył wymownie, że nie zamierza się podporządkować woli kapitana. Bri zrozumiał chyba tę ciszę na swój sposób, bo wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Raederle wolała nie czekać, aż ktoś pozbawi go złudzeń.
— Dananie — odezwała się pośpiesznie — przed miesiącem mój ojciec opuścił An pod postacią kruka, by dowiedzieć się, kto zabił Naznaczonego Gwiazdkami. Czy widziałeś go albo coś o nim słyszałeś? Sądzę, że kierował się do góry Erlenstar. Może tędy przelatywał?
— Pod postacią kruka?
— Tak, on… on ma w sobie coś ze zmiennokształtnego.
Danan ściągnął brwi.
— Nie. Przykro mi. Czy poleciał prosto tam?
— Nie wiem. Za nim zawsze trudno trafić. Ale próżny jego trud. Nie znajdzie już Ghisteswchlohma na przełęczy. — Przypomniały jej się ciche szare wody Rzeki Zimowej, spływające z przełęczy, niosące bezlice, bezkształtne zwłoki. Coś ścisnęło ją za gardło. — Nie rozumiem, Dananie — wyszeptała. — Jeśli Deth był przez cały ten rok z Ghisteswchlohmem, to dlaczego Najwyższy nas przed nim nie ostrzegł, nie uprzedził o jego zdradzie? Gdybym ci powiedziała, że jutro zamierzamy ruszyć w drogę, przeprawić się przez przełęcz do góry Erlenstar i porozmawiać z Najwyższym, co byś nam doradził?
Danan uniósł dłoń w uspokajającym geście.
— Wracajcie do domu — powiedział łagodnie, nie patrząc Raederle w oczy. — Niech Bri Corbett was tam odwiezie.
Na tym rozmowa się skończyła. Vert, córka Danana, zaprowadziła ich do małych izdebek w wieży, w których mieli spędzić noc. Raederle długo nie kładła się spać. Wiosna nie dotarła jeszcze do góry i kamienne ściany izby były zimne. Rozpaliła więc ogień na kominku, a potem usiadła i objąwszy rękami kolana, zapatrzyła się w migotliwe płomienie. Dostrzegała w nich fragmenty wiedzy, którą posiadała; próbowała je połączyć w spójną całość, ale bezskutecznie. Gdzieś głęboko pod nią drzemały skamieniałe na zawsze dzieci Panów Ziemi; ogień, którego blask padał jej na dłonie, mógłby wyłowić z mroku ich twarze, ale nigdy by ich nie rozgrzał. W tym samym mroku spoczywały do niedawna gwiazdki, które w końcu wyniesiono na światło dzienne. Jednak nic jeszcze nie było o nich wiadomo. Na myśl o nich umysł rozjaśnił się jej jak pod wpływem błękitnobiałego kamienia, który dostała od Astrina; zobaczyła znowu tajemniczą twarz, od rozpoznania której dzielił ją tylko krok. Przed oczyma duszy stanęła jej inna twarz: nieprzenikniona, surowa twarz harfisty, kiedy układał jej niewprawne palce na pierwszym flecie, twarz wirtuoza w grze na harfie i mędrca będącego od wieków emisariuszem Najwyższego. Ta twarz była maską; rzekomy przyjaciel, który nakłonił Morgona do opuszczenia Hed i doprowadził go niemal do śmierci, od wieków nie był tym, za kogo go uważano. Zmieniła pozycje; płomienie rozpierzchły się i ponownie zlały ze sobą. Nic tu nie pasowało, wszystko zdawało się przeczyć logice. Pomyślała o Ylonie i dźwiękach harfy nadlatujących od morza; morze przyszło do niej i Mathoma i obdarzyło ich mocą; morze omal nie sprowadziło śmierci na Morgona. Coś w niej załkało, kiedy zobaczyła ruiny miasta na Równinie Królewskich Ust; coś kazało jej szukać w pamięci wiedzy o niebezpiecznej mocy zawartej w małym błękitnym kamyku. Morgon wybrał się do siedziby Najwyższego, a harfista Najwyższego sprowadził go na manowce w objęcia horroru. Czarodziej odarł jego umysł z prawa, z którym się urodził; z prawa ziemi, które nadawać i odbierać może tylko Najwyższy, a Najwyższy nic nie zrobił, by temu zapobiec. Przymknęła oczy, pot zaczynał występować jej na czoło. Deth przez pięć stuleci występował w imieniu Najwyższego; przez cały ten czas obdarzano go absolutnym zaufaniem. Aon, z sobie tylko wiadomych powodów, dokonał nie mającego precedensu, niepojętego zamachu na ziemwładcę. Dawniej Najwyższy karał nawet za noszenie się z zamiarem popełnienia takiej zbrodni. Dlaczego nie wystąpił przeciwko człowiekowi, który zdradził zarówno jego, jak i Naznaczonego Gwiazdkami? Dlaczego Najwyższy patrzył przez palce na poczynania Ghisteswchlohma? Dlaczego… Otworzyła oczy. Ogień poraził szeroko rozwarte źrenice. Zamrugała. Dlaczego Ghisteswchlohm, choć mógł się ukryć gdziekolwiek na bezkresnych rubieżach królestwa, i powinien odczuwać potrzebę ukrycia się, przetrzymywał Morgona tak blisko góry Erlenstar? Dlaczego Najwyższy nie słyszał dźwięków harfy Detha przygrywającego sobie przez cały ten rok, przez który Morgon żył tylko rozpaczą? A może słyszał?