Выбрать главу

— Ale masz naszą moc. — Kobieta pochyliła się lekko. — Ojciec Ylona i ja próbowaliśmy tego samego: chcieliśmy zachwiać ziemwładztwem An i Ymris, dając ich królom zmieszaną krew i spaczony instynkt. Taki był nasz cel, ale się nie udało. Ziemia zatroszczyła się o siebie sama. Tylko Ylon przejął brzemię ziemwładztwa; moc, którą przekazał swoim potomkom, z czasem osłabła i nie wykorzystywana usnęła. Ty jesteś wyjątkiem. Być może pewnego dnia zdołałabyś nadać tej mocy imię, i to imię cię zaskoczyło. Ale ty nie dożyjesz tego dnia. Wiesz tylko o smutku trawiącym Ylona. Ale czy zastanowiło cię kiedy, dlaczego on wyrwał się ze swego więzienia, by do nas wrócić, skoro rzekomo jesteśmy tak straszni?

— Nie — przyznała szeptem Raederle.

— A widzisz… — Kobieta wyciągnęła rękę do płomienia i rozciągnęła go płynnie w połyskliwą pajęczą sieć, potem ukształtowała kolejno w polerowaną kość, w plejadę gwiazd, w białą jak księżyc muszlę. Pod jej dłonią kształt przechodził w kształt — bukiet płonących kwiatów, sieć spleciona z morskiej wody, harfa z cienkimi, błyszczącymi strunami. W obserwującej to Raederle budził się głód, pragnienie zgłębienia wiedzy o ogniu. Kobieta, pochłonięta swoją pracą, nie zwracała na nią uwagi. W końcu ogień ściekł z jej dłoni kroplami wody, czy może łez, z powrotem w palenisko. — Czerpię swoją moc, tak jak ty swoją, z serca rzeczy, z rozpoznawania każdej rzeczy. Z zakrzywienia źdźbła trawy, z perły tworzącej się w muszli ostrygi, z zapachu drzew. Takie to dla ciebie niepojęte?

— Nie. — Głos Raederle zdawał się dochodzić gdzieś z oddali, spoza pogrążonych w mroku kamiennych ścian małej izby.

— Możesz poznać istotę ognia — podjęła kobieta. — Masz potrzebną do tego moc. Potrafisz poznać tę istotę, ogarnąć ją, kształtować, potrafisz nawet sama stać się ogniem, wtopić się w jego nieopisane piękno, nie skrępowane żadnymi ludzkimi prawami. Całkiem dobrze już sobie radzisz z wywoływaniem iluzji; bawiłaś się złudzeniem słonecznego ognia. Teraz popracuj nad samym ogniem. Zobacz go. Zrozum. Nie oczami ani umysłem, ale mocą, która jest w tobie, by bez strachu, bez zwątpienia poznać i zaakceptować rzecz jako taką. Unieś rękę. Wyciągnij ją. Dotknij ognia.

Raederle wyciągnęła powoli rękę ku ogniowi, który znała od dziecka, a przecież nic o nim nie wiedziała. I nagle uświadomiła sobie, że, czyniąc to, odwraca się od swego imienia — tego znajomego dziedzictwa An, które określało ją od dnia narodzin — i staje twarzą do dziedzictwa, w którym nie ma pokoju, do imienia, którego nikt nie zna. Jej dłoń, dotykająca już prawie płomienia, zamknęła się. Raederle poczuła żar i szybko cofnęła rękę.

— Nie — wykrztusiła.

— Możesz to zrobić, kiedy zechcesz. Kiedy pozbędziesz się lęku przed źródłem swojej mocy.

— I co wtedy? — Raederle z trudem oderwała wzrok od swojej dłoni. — Dlaczego mi to mówisz? Dlaczego tak ci na tym zależy?

Coś ledwie zauważalnie drgnęło w twarzy kobiety, zupełnie jakby gdzieś daleko, w mroku, zamknęły się drzwi myśli.

— Wcale mi nie zależy. Byłam tylko ciekawa. Ciekawa ciebie, ciekawa ślubu, w którym twój ojciec przyrzekł twoją rękę Naznaczonemu Gwiazdkami. Czy on wiedział z góry, że to będzie Naznaczony Gwiazdkami?

— Nie wiem.

— Naznaczony Gwiazdkami może o tym nie wiedzieć, ale ty? Jeśli jeszcze go kiedyś zobaczysz, to powiesz mu, albo dasz do zrozumienia, że jesteś spokrewniona z tymi, którzy próbują go zgładzić? Jeśli kiedykolwiek obdarzysz go dziećmi, to powiesz mu, czyja krew płynie w ich żyłach?

Raederle przełknęła z trudem ślinę. Czuła w gardle suchość, skóra naciągnęła się na jej twarzy jak suchy pergamin. Musiała przełknąć jeszcze raz, żeby dobyć z siebie głos.

— On jest mistrzem zagadek. Nie trzeba mu niczego mówić. — Wstała. Pustka, którą w sobie czuła, stawała się nie do zniesienia. Odwróciła się plecami do kobiety. — Tak więc wygrał mnie w jednej grze w zagadki, a straci w drugiej — dorzuciła, nie zdając sobie nawet sprawy, że to mówi. — Masz w tym jakiś interes?

— A po cóż bym tu przychodziła, gdybym go nie miała? Boisz się użyć mocy Ylona; wspomnij więc jego tęsknotę.

Smutek spłynął na Raederle taką falą, że oślepła i ogłuchła na wszystko i nie czuła już nic, poza ogromną żałością i tęsknotą, które wypełniły ją na widok Równiny Królewskich Ust. I nie mogła przed nimi uciec; był w nie wpleciony jej własny smutek. Poczuła gorzki zapach morza, wysuszonych wodorostów, przerdzewiałego od wilgoci żelaza; to samo musiał czuć Ylon, słuchając głuchego grzmotu fal, rozbijających się o kamienną podstawę jego wieży, i szumu, z jakim cofały się w morze, odsłaniając omszałe najeżone zęby skał. Usłyszała lament morskich ptaków krążących bez celu na wietrze. A potem ze świata, gdzie nie sięga wzrok, spoza świata nadziei, doleciały dźwięki harfy dostrojonej do jej smutku, wygrywającej swój własny lament. Była to muzyka cicha, ledwie przebijająca się przez szelest deszczu siekącego powierzchnię morza i poszum przyboju. Wytężając słuch, ruszyła w tamtą stronę i po chwili dotknęła dłońmi zimnej szyby, tak jak Ylon dotknął niegdyś żelaznych krat w swoim oknie. Zamrugała. Dźwięki harfy i szum morza cichły powoli. Wraz z nimi cichł głos kobiety.

— Wszyscy jesteśmy dostrojeni do tej muzyki. Morgon zabił harfistę, ojca Ylona. Gdzież więc w świecie, który przybrał tak nieoczekiwany kształt, szukać będziesz punktu odniesienia?

Cisza, jaka zapadła po jej odejściu, przypominała nabrzmiałą wyczekiwaniem ciszę przed burzą. Raederle odwróciła się od okna i postąpiła krok w stronę drzwi, ale zatrzymała się, zdając sobie sprawę, że Lyra nie jest w stanie jej pomóc, a nawet zrozumieć. W krtani wzbierał jej krzyk. Zasłoniła dłonią usta, by go powstrzymać. Przed oczyma stanęła jej obca teraz, znużona, zgorzkniała, zafrasowana twarz. Morgon też nie był w stanie jej pomóc, ale znał prawdę i mógł wraz z nią stawić czoło czemuś jeszcze. Niewiele myśląc, wyciągnęła ze swojej torby podróżnej wszystkie ubrania i wyrzuciła na ich miejsce owoce, orzechy i cukierki ze stolika. Przykryła je miękką skórą leżącą na jednym z foteli i zapięła z powrotem torbę. Zarzuciwszy na ramiona opończę, wyszła cicho z izby, pozostawiając tam po sobie, jak wiadomość, biały, roztańczony ogień.

W ciemnościach nie mogła znaleźć stajni, opuściła więc królewski zamek pieszo i w bladej poświacie księżyca zeszła górską drogą nad Ose. Z mapy Bri pamiętała, że Ose zaraz za podgórzem Isig zakręca na południe. Mogła podążać z jej biegiem, dopóki rzeka nie zacznie skręcać na wschód. Domyślała się, że Morgon ruszył na południe, do Herun; albo może, jak czarodzieje, zmierza do Lungold? Nieważne; tak czy inaczej kieruje się na południe, a dysponując teraz wyczulonym na niebezpieczeństwa umysłem czarodzieja, wyczuje ją może wędrującą samotnie przez rubieże królestwa i zawróci, by się z nią spotkać.

Natrafiła na stary, zarośnięty, znaczony koleinami wozów szlak, biegnący brzegiem rzeki, i ruszyła nim. Z początku wzburzenie, z jakim uciekała z królewskiego zamku, zdawało się czynić ją niewidzialną, odporną na zmęczenie, chłód, strach. Ale natarczywy szum wartkiego prądu Ose przywołał ją do rzeczywistości. Zaczęła dygotać z zimna. Księżyc rzucał na drogę dziwne cienie, wydawało jej się, że pośród szumu rzeki słyszy jakieś odgłosy, jakieś szelesty za sobą. Na duchu podnosiły ją stare sosny o spokojnych, pomarszczonych pniach przypominających twarz Danana. Raz usłyszała trzask i pomruki jakichś zwierząt. Zatrzymała się jak wryta, ale zaraz uświadomiła sobie, że właściwie jest jej obojętne, co ją spotka, a poza tym tamte zwierzęta wcale się nią nie interesowały. Rzeka zagłuszyła szybko odgłosy ich swarów. Raederle ruszyła dalej i szła już bez zatrzymywania, aż do miejsca, w którym droga kończyła się raptownie na ciernistych zaroślach. Księżyc powoli zachodził. Położyła się na ziemi i przykryła wyciągniętą z torby skórą. Zmęczona, usnęła szybko i we śnie słyszała dźwięki harfy przebijające się przez nieustający szum Ose.