— Dlaczego? — spytała Raederle, spoglądając ze zdumieniem na Lyrę. Jechały już przez las otoczone luźnym pierścieniem strażniczek.
— Czy uprowadzana zabierałabyś z izby wszystko, co by tam było do jedzenia? — odparła Lyra. — To bez sensu. Zostawiłam więc Danana przeszukującego zamek i kopalnie i zeszłam do miasteczka po strażniczki. Przekazałam Dananowi wiadomość, dokąd się udajemy. Bez trudu trafiłyśmy na twój trop; ziemia jest jeszcze rozmiękła po wiosennych roztopach, drogę wskazywały nam również strzępki twojej sukni, które zostawiałaś na nadrzecznych krzakach. Ale w pewnej chwili twój koń nastąpił na jedną z rzuconych przez ciebie nici i wyrwał się Goh, która go prowadziła; uganiałyśmy się za nim przez godzinę. A kiedy udało się nam go w końcu schwytać, Kia najechała na drugą nić i zanim zdążyłyśmy zareagować, koń poniósł ją w zarośla. I znowu straciłyśmy mnóstwo czasu na szukanie jej. Po tych przygodach zaczęłam uważnie wypatrywać twoich nitek na ziemi. Ale nie od razu dotarło do mnie, dlaczego nasze konie potykają się bez powodu i dlaczego tu i ówdzie ślady twoich stóp prowadzą prosto w gęstwinę kolczastych krzaków pieniących się nad rzeką. Potem drogę zagrodziło nam jezioro… — Urwała i pokręciła głową. Słuchającej tego Raederle rumieniec zaczął powracać na policzki.
— Przykro mi, że padło na was. A więc… ta pułapka zrobiła swoje?
— A jakże. Próbowałyśmy je objechać. Straciłyśmy pół popołudnia, zanim zdałyśmy sobie sprawę, że to niemożliwe. Po pierwsze, jezioro nie wyglądało na takie duże. Ono było po prostu rozległe. W końcu, kiedy Goh zwróciła mi uwagę na brak śladów, które świadczyłyby, że też je okrążałaś, zrozumiałam, z czym mamy do czynienia. Byłam tak zgrzana i zmęczona, że zsiadłam z konia i weszłam prosto w wodę; było mi wszystko jedno, czy się zmoczę, czy nie. I wtedy jezioro Zniknęło. Obejrzałam się i stwierdziłam, że przez cały ten czas chodziliśmy w kółko.
— My widziałyśmy ją, jak stoi po kolana w wodzie i klnie na czym świat stoi — podchwyciła z uśmiechem Imer. — Komicznie to wyglądało. Potem, kiedy wróciłyśmy nad rzekę, by podjąć twój trop, i zobaczyłyśmy mały, nie większy od pięści dołek z wodą, wszystkie zaczęłyśmy przeklinać. Myślałam, że tylko czarodzieje potrafią wyczyniać takie sztuczki z wodą.
Raederle zacisnęła szybko pięść, by ukryć piętno na poduszce dłoni.
— Nigdy dotąd tego nie robiłam. — Te słowa nawet w jej uszach zabrzmiały nieprzekonująco. Ogarnęło ją dziwne zażenowanie na myśl, że podobnie jak Deth ukrywa przed światem swoje prawdziwe oblicze. Światło poranka oblewało górujący nad nimi, spokojny, przyjazny masyw góry Isig. — Nie uszłam daleko, prawda? — zauważyła zdumiona.
— Aż za daleko — odparła Lyra.
W południe następnego dnia były już z powrotem w zaniku na górze Isig. Bri Corbett, któremu wyraźnie kamień spadł z serca, obrzucił Raederle jednym ponurym spojrzeniem, wysłuchał opowieści Lyry, a potem, nie tracąc czasu, udał się do Kyrth na poszukiwanie łodzi. Raederle niewiele się odzywała; była wdzięczna Dananowi, że nie próbuje ciągnąć jej za język. Powiedział tylko, zadziwiając ją swoją przenikliwością:
— Isig jest moim domem, a mimo to, po tylu latach, wciąż potrafi mnie zaskakiwać. Cokolwiek starasz się utrzymywać w tajemnicy, pamiętaj jedno: w Isig zawarte jest wielkie piękno i wielki smutek, i niczego tak nie pragnę, jak tego, by zawsze, bez względu na wszystko, wyjawiała prawdę o sobie.
Bri wrócił wieczorem z wiadomością, że wyprosił miejsca dla nich wszystkich, dla ich koni i bagaży na dwóch galarach, które o świcie ruszają w drogę do Kraal. Myśl o ponownej podróży Rzeką Zimową zepsuła im wszystkim humory, ale okazało się, że nie jest tam już tak strasznie. Rzeka wróciła do swego koryta, świeże, wpływające do niej błękitne wody górnego odcinka Ose oczyszczały ją z mułu i karp. Łodzie płynęły szybko z prądem. Na brzegach widać było osterlandzkich kmieci zajętych naprawą uszkodzonych przez powódź stodół i zagród. Wonny wietrzyk marszczył powierzchnię wody, przygrzewające słońce odbijało się w okuciach skrzyń z ładunkiem, roziskrzało krople zraszające liny.
Raederle, nieświadoma faktu, że swoim milczeniem wzbudza u innych niepokój, stała całymi dniami przy relingu, nie zwracając na to wszystko większej uwagi. Wieczorem, ostatniego dnia przed wejściem do portu w Kraal, podeszła do niej Lyra.
— Co zrobisz — spytała cicho — jeśli po dotarciu do Miasta Korony okaże się, że Morgon już tamtędy przechodził?
— Nie wiem. Podążę za nim.
— Wrócisz do domu?
— Nie.
Lyra, zaskoczona stanowczością tej odpowiedzi, zmarszczyła czoło i zapatrzyła się w ciemną wodę.
— Jak możesz tak mówić? — podjęła po chwili. — Dlaczego nie chcesz wracać? Tam twoje miejsce.
— To ty tak uważasz. Ty nie wyobrażasz sobie życia poza Herun.
— Przecież jesteś z An! Jesteś niemal legendą An, nawet w Herun. Dokąd chciałabyś iść? Jesteś z magicznego An, z rodu królów tego kraju; gdzie… Co takiego strasznego powiedziała ci tamta kobieta, że nie chcesz wracać do własnego domu?
Raederle milczała, zaciskając dłonie na relingu. Lyra, nie doczekawszy się odpowiedzi, podjęła:
— Od dnia, kiedy znalazłyśmy cię w lesie, prawie wcale się nie odzywasz. Ściskasz tylko coś w dłoni. Coś… co sprawia ci ból. Prawdopodobnie to nie na moją głowę. Nie jestem mocna w sprawach niepojętych, takich jak magia czy rozwiązywanie zagadek. Ale jeśli trzeba ci kogoś, kto by dla ciebie walczył, to jestem do twojej dyspozycji. Przysięgam na swój honor… — Urwała, bo na dźwięk tego słowa Raederle odwróciła raptownie głowę i spojrzała na nią ostro.
— Nigdy w życiu nie zastanawiałam się nad honorem — wyszeptała Raederle. — Może dlatego, że nikt dotąd nie zarzucił ani mnie, ani członkom mojej rodziny, jego braku. Podejrzewam jednak, że teraz właśnie to mnie gnębi. Niewiele by mi go pozostało, gdybym wróciła do An.
— Dlaczego? — wykrztusiła z niedowierzaniem Lyra. Raederle oderwała dłoń od relingu i odwróciła ją poduszką ku górze.
Lyra zobaczyła na niej mały, kanciasty wzór.
— Co to jest?
— To odcisk kamyka. Tego, którym oślepiłam okręty wojenne. Pojawił się, kiedy wzięłam w rękę płomień…
— Ty… ona zmusiła cię do włożenia ręki w ogień?
— Nie. Nikt mnie do tego nie zmuszał. Po prostu wyciągnęłam rękę i zaczerpnęłam go pełną garścią. Nie bałam się, bo wiedziałam, że to potrafię.
— Aż taką masz moc? — wykrztusiła Lyra. — Niejeden czarodziej by się jej nie powstydził. Ale czemuś taka przygnębiona? Czy ma to jakiś związek ze znaczeniem tego znamienia na twojej dłoni?
— Nie. Nawet nie wiem, jakie jest jego znaczenie. Ale wiem, skąd u mnie ta moc, a nie pochodzi ona od żadnej czarodziejki z An ani żadnego czarodzieja z Lungold. Odziedziczyłam ją po Ylonie, który był niegdyś królem An oraz synem królowej An i pewnego zmiennokształtnego. Jego krew płynie w żyłach królewskiego rodu An. Moja moc pochodzi od niego. Jego ojcem był ten harfista, który w twoim domu próbował zabić Morgona.
Lyra gapiła się na nią bez słowa. Światło wylewające się ze sterówki zgasło nagle i na pokładzie zaległy ciemności; ktoś zapalił lampy na dziobie. Raederle patrzyła znowu w wodę. Lyra chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Po kilku minutach znowu otworzyła usta, i znowu je zamknęła. Nie odchodziła jednak. Tak upłynęło pół godziny. Obie dygotały z zimna. W końcu Lyra wzięła głęboki oddech i cicho, ale z naciskiem powiedziała: