— Ylon — powiedział cicho. — Nigdy jej nie widziałem. Istniała od zawsze… — Wstał gwałtownie ze starożytnym przekleństwem na ustach. — Nawet do ciebie się dobrali.
Raederle wpatrywała się tępo w miejsce na pryczy, gdzie jeszcze przed chwilą siedział. Po chwili wstała, żeby wyjść, choć nie miała pojęcia, dokąd się skieruje. Chwycił ją, nim zrobiła pierwszy krok, i odwrócił twarzą do siebie.
— Myślisz, że przywiązuję do tego wagę? — zapytał z niedowierzaniem. — Naprawdę tak myślisz? Kim ja jestem, żeby cię osądzać? Nienawiść tak mnie zaślepia, że nie widzę nawet własnego kraju, ani ludzi, których kiedyś kochałem. Jestem polującym człowiekiem, który nigdy w życiu nie nosił broni; chcę go zabić, mimo że odradzał mi to każdy ziemwładca, z jakim rozmawiałem. Czy zrobiłaś w życiu coś, przez co mógłbym stracić dla ciebie szacunek?
— Niczego w życiu nie zrobiłam.
— Wyznałaś mi prawdę.
Milczała, wpatrując się w widniejące na jego czole gwiazdki, na które opadały kosmyki zmierzwionych włosów. Potem uniosła ręce i położyła mu dłonie na ramionach.
— Strzeż się, Morgonie.
— Czego? Wiesz, kto powitał mnie w górze Erlenstar, kiedy Deth mnie tam wprowadził?
— Wiem. Domyśliłam się.
— Założyciel Lungold siedzi w tym pępku świata od wieków, sprawując władzę w imieniu Najwyższego. Gdzie mam szukać sprawiedliwości? Harfista jest człowiekiem bez ziemi, nie ma praw króla; Najwyższego najwyraźniej nie obchodzi los nas obu. Czy ktoś się oburzy, jeśli go zabiję? W Ymris, w samym An… nikt tego nie zakwestionuje…
— Nikt nigdy nie zakwestionuje niczego, co zrobisz! Sam jesteś sobie prawem, sprawiedliwością! Danan, Har, Heureu, morgola — oni, przez wzgląd na twoje imię i na prawdę, którą w sobie nosisz, dadzą ci wszystko, o co tylko poprosisz; ale zauważ, Morgonie, że tworząc własne prawo, wprowadzasz chaos.
Patrzył na nią bez słowa; widziała w jego oczach cień niepewności. Po dłuższej chwili powoli, uparcie pokręcił głową.
— Tylko ten raz. Tylko ten jeden raz. Ktoś i tak go w końcu zabije — jakiś czarodziej, może sam Ghisteslwchlohm. A ja mam do tego największe prawo.
— Morgonie…
Uścisk jego dłoni stał się bolesny. Nie widział już Raederle, lecz jakieś mroczne, straszne wspomnienie. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło, twarz Zesztywniała.
— Kiedy w mym umyśle buszował Ghisteslwchlohm, nie istniało dla mnie nic więcej. Ale czasami, kiedy on… kiedy mnie zostawiał i wciąż żywy leżałem w mrocznych, pustych grotach Erlenstar, słyszałem grającego Detha. Bywało, że były to pieśni z Hed. To podtrzymywało mnie na duchu.
Raederle przymknęła powieki. Stanęła jej przed oczyma i rozpłynęła się zaraz w nicość twarz harfisty; twardy, splątany supeł ślepej zawziętości Morgona i zdrada harfisty wydały się jej nie kończącą się, nierozwiązywalną zagadką, której nie są w stanie określić żadne komentarze i której w zaciszu swej biblioteki nie rozwikła żaden Mistrz. Czuła cierpienie Morgona; jego osamotnienie wydało jej się niezmierzoną pustką, w którą słowa wpadają i znikają jak kamyki.
— Oddałabym ci wszystko — wyszeptała. Patrzył na nią długo, a potem powiedział:
— Ale nie pozwolisz mi na to, do czego mam prawo. Pokręciła głową; z trudem dobyła z siebie głos.
— Zabijesz go, ale nawet martwy będzie zżerał ci serce, dopóki go nie zrozumiesz.
Morgon opuścił ręce, odwrócił się od niej i podszedł z powrotem do okna, tam znowu odwrócił się gwałtownie. Twarz miał skrytą w cieniu, głos zachrypnięty.
— Na mnie pora. Nie wiem, kiedy znowu się zobaczymy.
— Dokąd idziesz?
— Do Anuin. Porozmawiać z Duakiem. Kiedy ty tam dotrzesz, mnie już nie zastaniesz. Tak będzie najlepiej dla nas obojga. Gdyby Ghisteslwchlohmowi przyszło kiedyś do głowy wykorzystać cię do swoich celów, byłbym bezradny; sam oddałbym mu swoje serce, gdyby tylko tego zażądał.
— A dokąd potem?
— Szukać Detha. A potem… — Urwał nagle. StaKatharine, nasłuchując, znowu spowity w ciszę, zdawał się rozpływać w powietrzu na granicy światła i cienia. Raederle wytężyła słuch. Nie usłyszała nic prócz wiatru i szumu morza szepczącego swoje zagadki. Postąpiła krok w stronę Morgona.
— Chodzi o Ghisteslwchlohma? — spytała zduszonym głosem. Nie odpowiedział, trudno było stwierdzić, czy w ogóle ją usłyszał. Strach ścisnął jej krtań. — Morgonie — wyszeptała. Spojrzał na nią i ze świstem wciągnął powietrze. Ale poruszył się dopiero, kiedy do niego podeszła. Objął ją wtedy powoli, zagarniając w swoją ciszę, i zanurzył twarz w jej włosach.
— Muszę iść. Czekaj na mnie w Anuin. Przyjdę, by poddać się twemu osądowi.
— Nie…
Pokręcił głową. Raederle wyzwoliła się z jego objęć i opuszczając ręce, wyczuła dziwne, niemal bezkształtne zgęszczenie powietrza w miejscu, gdzie mogła się znajdować rękojeść ukrytego pod tuniką miecza. Powiedział coś, czego nie dosłyszała, bo głos miał jak poszept wiatru. Po chwili był już tylko wspomnieniem.
Rozebrała się i położyła, ale długo nie mogła zmrużyć oka W końcu jednak zapadła w niespokojny sen. Obudziła się kilka godzin później i przestraszona spojrzała w ciemność. Głowę przepełniała jej galopada myśli — bezładna plątanina imion, tęsknot, wspomnień, gniewu, wrzący kocioł zdarzeń, pragnień, niezrozumiałych głosów. Usiadła, zastanawiając się, z umysłem jakiego zmiennokształtnego przypadkiem się sprzęgła, po chwili jednak zdecydowała, że to nie ma nic wspólnego z tymi istotami. Spojrzała w kierunku An i wydało jej się, że widzi je poprzez kamienne mury i noc. Serce zaczęło jej walić. Dawały o sobie znać korzenie; dziedzictwo porośniętych trawą kurhanów, rozpadających się wież, królewskich imion, wojen i legend, ciągnące ją ku chaosowi ziemi, zbyt długo zaniedbywane, dochodziło powoli do głosu. Wstała z pryczy i przesuwając dłonią po wargach, uświadomiła sobie dwie rzeczy naraz. Całe An budziło się wreszcie. I droga, którą podąża Naznaczony Gwiazdkami, zaprowadzi go prosto do Hel.
9
Opuściła Caithnard o świcie i półtora dnia później stała już na skraju ogromnej dębowej puszczy ciągnącej się wzdłuż granicy Hel, starając się usilnie, czego nigdy dotąd nie robiła, wyzwolić w sobie całą moc i świadomość, uwięzione w umyśle. Już poprzedniego dnia, jadąc przez las, wyczuwała czyjąś obecność. Ktoś się przed nią skradał, ktoś zwinny i unikający zdemaskowania. W nocy, którą przesiedziała przy ognisku, nie zmrużywszy oka, dostrzegła w pewnej chwili z przerażeniem zarysy jakiegoś olbrzymiego zwierza; jego bezlitosny, potężny, rozwścieczony umysł nastawiony był wyłącznie na niszczenie.
Rozglądając się teraz po ziemiach Hallarda Blackdawna, zastanawiała się, pod jaką postacią przemierza je Morgon. Pastwiska opadające ku rzece, która przepływała obok dworu lorda, wyglądały spokojnie, ale nie pasło się na nich ani jedno zwierzę. Z oddali dobiegało szczekanie psów, dzikie, chrapliwe, nie kończące się ujadanie. Na polach za dworem nikt nie pracował i wcale jej to nie dziwiło. Ten zakątek Hel był miejscem ostatniej bitwy w prawie zapomnianej już wojnie między Hel i An sprzed sześciu wieków. Hel broniło się wówczas dzielnie w szeregu zaciętych potyczek, dopóki Oen z An nie zmiażdżył tego ostatniego punktu oporu i nie ściął głowy ostatniemu królowi Hel, który tutaj właśnie szukał schronienia. Ziemie te zawsze cieszyły się złą sławą. Do tej pory można było pługiem wyorać z ziemi starożytny, zżarty przez czas miecz albo drzewce złamanej włóczni ozdobione złotymi pierścieniami. Skrócony o głowę, ostatni król Hel, Farr, miał całe wieki na rozpamiętywanie doznanych krzywd i teraz, uwolniony w końcu spod ziemi, nie tracąc czasu, powstał z pól Hallarda. Zgiełk, który Raederle słyszała nie dalej jak dwie noce wcześniej, zastąpiła napawająca grozą martwa cisza: umarli powstali z grobów, odzyskali świadomość i knuli swoje plany.