Выбрать главу

— Potrzebne mi coś jeszcze — powiedziała.

— A jeśli to nie jego głowa? — Hallard popatrywał na nią spode łba. — Legendom nie można bezkrytycznie wierzyć…

— Lepiej, żeby była jego — wyszeptała Raederle. — Potrzebny mi jeszcze naszyjnik ze szklanych paciorków. Znajdziesz mi taki?

— Ze szklanych paciorków. — Ucisnął sobie palcami oczy, zaskamlał jak pies, a potem wyrzucił w górę ręce, obrócił się jak fryga i znowu zniknął w domu. Tym razem nie było go dłużej. Wrócił z miną chyba jeszcze bardziej znękaną. Pomachał Raederle przed nosem małym skrzącym się naszyjnikiem z okrągłych, przeźroczystych paciorków; był to zwyczajny naszyjnik, z tych, jakie kupcy darowują za gościnę młodym dziewczętom albo zaharowanym żonom kmieci.

— Ładnie będą wyglądały, klekocząc pośród kości Farra — powiedział, a kiedy Raederle wyciągnęła po naszyjnik rękę, chwycił ją za nadgarstek. — Proszę cię — wyszeptał. — Dałem ci czaszkę. Wejdź teraz do mojego domu, nie narażaj się. Nie puszczę cię samej przez Hel. Teraz jest spokojnie, ale po zmroku wszystkie drzwi zastaniesz zaryglowane i próżno się będziesz do nich dobijać. Nikt ci nie otworzy. Zostaniesz w ciemnościach sam na sam z imieniem, które nosisz, i z zapiekłą nienawiścią dawnych lordów Hel. Nie pomoże ci ta smykałka do czarów, którą odziedziczyłaś. Proszę cię…

Wyrwała rękę z jego uścisku i cofnęła konia. — Będę się więc musiała uciekać do mocy z innej spuścizny. Zresztą nic się nie stanie, jeśli nie wrócę.

— Raederle!

Poczuła, jak jej imię ulatuje w dal nad ziemiami Hallarda, tłucze się echem po lasach, rozbrzmiewa w miejscach tajemnych zgromadzeń. Spięła konia i oddaliła się, zanim zdążył ją powstrzymać. Dojechała z biegiem rzeki na południowe pola, gdzie leżała stratowana młoda pszenica i gdzie starożytne kurhany przodków Hallarda, niegdyś obłe, zielone wzgórki z drzwiami zapadłymi do połowy w ziemię, ktoś albo coś rozgniotło jak jaja. Zatrzymała przed nimi konia. Poprzez ciemną, kruszącą się glebę widziała blade lśnienie bogato zdobionej broni, której nie ważył się tknąć żaden żywy. Uniosła głowę. Drzewa zastygły w bezruchu; nad An rozpościerało się bezchmurne, spokojne letnie niebo i tylko na zachodzie, nad koronami dębów jego błękit jakby ciemniał. Zawróciła konia i spojrzała na wyludnione, szumiące pola.

— Mam twoją głowę, Farze — powiedziała cicho. — Jeśli chcesz, żeby leżała wraz twoimi kośćmi pod ziemią Hel, przyjdź i weź ją sobie.

Przez resztę popołudnia zbierała suche gałęzie i chrust na skraju lasu rosnącego nad kurhanami. Kiedy zaszło słońce, rozpaliła ognisko i odwinęła czaszkę z aksamitu. Czas i sadza odbarwiły ją; złota obręcz opasująca wysokie czoło spoiła się z kością. Zęby były nienaruszone i mocno zaciśnięte. Patrząc w puste oczodoły i na szerokie, wydatne kości policzkowe, Raederle próbowała sobie wyobrazić rysy twarzy tej królewskiej głowy, która niegdyś z furią i wyzwaniem w oczach spozierała na śmietnisko Oena. Blask ogniska rozproszył na moment czerń zalegającą w oczodołach i Raederle zaschło w ustach. Rozpostarła jasną aksamitną chustę i położyła na niej czaszkę. Potem wyciągnęła z kieszeni naszyjnik ze szklanych paciorków i przypisała im w myślach swoje imię, a następnie rzuciła w ogień. Wokół niej, czaszki, drewna na opał i zaniepokojonego wierzchowca zapłonął świetlisty krąg ogromnych, ognistych księżyców.

Kiedy wzeszedł miesiąc, zaczęło ryczeć bydło w oborze Hallarda. Rozszczekały się piskliwie przerażone psy w zagrodach za lasem. Coś westchnęło między dębami i Raederle przygarbiła się, kiedy to westchnienie przelatywało nad nią. Leżący obok koń, dygocząc, dźwignął się na nogi. Próbowała przemawiać doń uspokajająco, ale głos wiązł jej w ściśniętej krtani. Z głębi lasu doleciał głośny trzask łamanych gałęzi i tratowanego poszycia; zwierzęta, śpiące dotąd spokojnie, budziły się i rzucały do ucieczki. Spomiędzy drzew wypadł jeleń. Zatrzymał się jak wryty i ryknął, zaskoczony widokiem dziwnego ognistego kręgu, potem odwrócił się i czmychnął w stronę pól. Obok Raederle przemykały w panice łanie, lisy, łasice. Ścigał je zbliżający się trzask tratowanych leśnych zarośli i niesamowite, nieziemskie ryki, które rozbrzmiewały raz po raz między drzewami. Raederle, drżąc na całym ciele, lodowatymi dłońmi dorzucała do ogniska gałąź za gałęzią. Opamiętała się w końcu i siłą woli powstrzymała od zużycia całego zapasu drewna naraz. Zakrywając dłonią usta, wstała i czekała, aż koszmar wyłoni się z ciemności.

Nadszedł pod postacią Białego Byka z Aum. Olbrzymie zwierzę, które Cyn Croeg kochał tak, jak Raith z Hel swoje stada świń, wychynęło z mroków i zbliżało się do ogniska, poszturchiwane i smagane pejczami przez jeźdźców na smukłych, długonogich koniach o diabelskich oczach, żółtej, rdzawej i czarnej maści. Konie wyciągały długie wężowe szyje i kąsały biegnącego byka. Przerażony, zlany krwią i potem byk minął krąg Raederle tak blisko, że dostrzegła wyraźnie rozszerzone szaleństwem ślepia i poczuła odór jego strachu. Jeźdźcy otoczyli go, kiedy skręcał, robiąc unik. Na Raederle nie zwracali najmniejszej uwagi, tylko ostatni z nich obrócił ku niej uśmiechniętą twarz, przez którą biegła szrama kończąca się na zasnutym bielmem oku.

Wszystkie otaczające ją dźwięki zdały się zlać w jeden punkt umiejscowiony w głowie; przemknęło jej przez myśl, że zaraz zemdleje. Dobiegające z oddali stęknięcie byka kazało jej otworzyć znowu oczy. Zobaczyła go, jak z pochylonym nisko, rogatym łbem cwałuje w księżycowej poświacie przez hallardowe pola pszenicy. Jeźdźcy, wywijając mieczami, które połyskiwały błękitnosrebrzyście niczym błyskawice, pędzili go chyba pod zamknięte wrota dworu Hallarda. Tam go dobiją, uświadomiła sobie nagle Raederle, i zostawią, a Hallard będzie się musiał tłumaczyć przed lordem Aum, skąd na progu jego domu wziął się martwy ulubieniec Cyna Croega. Ciekawe, pomyślała, co się dzieje ze świniami Raitha. I w tym momencie usłyszała za sobą kwik swojego konia. Obróciła się na pięcie i dech jej zaparło; stała twarzą w twarz z widmem króla Hel, Farra.

Wyglądał tak, jak go sobie wyobrażała — był potężnie zbudowanym olbrzymem o szerokiej, twardej jak zatrzaśnięta brama twarzy. Brodę i długie włosy miał miedziane, na każdym palcu nosił pierścień z twardego metalu, a jego miecz wzniesiony nad jednym ze szklanych księżyców był u nasady szeroki jak jego dłoń. Nie tracił czasu na rozmowy; ciął mieczem rzadkie powietrze iluzji i tracąc równowagę, omal nie zsunął się z konia, kiedy ostrze nie napotkało żadnego oporu. Odzyskał równowagę i chciał przejechać przez krąg na koniu, ale zwierzę odskoczyło i rżąc z bólu, rzuciło swemu jeźdźcowi wściekłe spojrzenie. Farr wycofał wierzchowca, gotując się do skoku; Raederle sięgnęła po czaszkę i uniosła ją nad ogniskiem.

— Upuszczę ją — ostrzegła zdławionym głosem — a potem okopconą, unurzaną w popiele zabiorę do Anuin i tam cisnę z powrotem na śmietnisko.

— Nie dożyjesz tego — warknął Farr. Usłyszała jego głos umysłem i zobaczyła poszarpaną, szkarłatną pręgę biegnącą wokół jego szyi. Zaczął ją kląć dokładnie i metodycznie, od stóp do głów, chrapliwym, głuchym głosem, językiem, którego nie słyszała dotąd u żadnego z ludzi.

Kiedy skończył, twarz Raederle płonęła.

— Mam ją upuścić? — wyrzuciła z siebie, trzymając czaszkę nad ogniskiem na jednym palcu wsuniętym w pusty oczodół. — Mam jej użyć na podpałkę?