— Co znowu? Przed dwoma miesiącami zniknęłaś z Caithnard, uprowadzając statek ojca, i Rood musiał wracać do domu lądem sam, nie mając pojęcia, co się z tobą dzieje. Teraz pojawiasz się nie wiadomo skąd, bez zapowiedzi, w towarzystwie królów Hel i wyjętego spod prawa harfisty, z ukoronowaną czaszką pod pachą. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę zwaliły mi się na głowę stropy tego zamku. — Zawiesił na chwilę głos, mocniej ścisnął ją za ramiona. — Nic ci nie jest?
Pokręciła głową.
— Nie. Och, nie. Duacu, próbowałam ustrzec Morgona przed Ghisteslwchlohmem.
— Przed Ghisteslwchlohmem?
— On… on podążał przez Hel tropem Detha. Duac przeniósł wzrok na stojącego za nią Detha i powoli cofnął ręce z ramion siostry.
— No dobrze. — W jego głosie nie było nadziei. — Może uda się…
Przerwał mu napięty głos harfisty:
— Założyciela nie ma w An.
— Czułam go! — krzyknęła Raederle. — Deptał ci po piętach, kiedy przekraczałeś bramy Anuin. Czułam jego umysł przeszukujący wszystkie zakątki Hel; wdzierał się w mój umysł niczym czarny wiatr i czułam jego nienawiść, jego wściekłość…
— To nie był Założyciel.
— A kto… — Urwała. Otaczający ją mężczyźni, i ci żywi, i umarli, wydali jej się nieruchomi, jak figury na szachownicy. Zabrakło jej słów. Ściskając w dłoniach czaszkę, pokręciła głową.
— Nigdy bym tu nie przyszedł — podjął z nieoczekiwanym naciskiem w głosie harfista. — Ale nie pozostawiłaś mi wyboru.
— Morgon? — wyszeptała. Przypomniała sobie, jak szybko, bez rozgłosu opuścił Caithnard, przypomniała sobie jego anarchiczny umysł, który ją odnalazł, ale nigdy jej nie groził. — Przyprowadziłam ciebie tutaj, żeby mógł cię zabić? — Nie wyczytała odpowiedzi z jego zmęczonej, zrezygnowanej twarzy. Chciało jej się krzyczeć i płakać. Patrzyła na Detha, oddychając płytko. Gorące łzy napływały jej do oczu. — Są sprawy, dla których nie warto zabijać. Przeklinam nas wszystkich: ciebie, bo uczyniłeś go tym, kim się stał; jego, bo nie rozumie, kim się stał; i siebie, bo nieświadomie doprowadziłam niemal do waszego spotkania. Zniszczysz go swoją śmiercią. Tam są drzwi. Znajdź w Anuin statek…
— Dokąd?
— Dokądkolwiek! Choćby na dno morza. Idź grać kośćmi Ylona, nic mnie to nie obchodzi. Ale idź stąd, uciekaj tak daleko, żeby zapomniał twojego imienia. Idź…
— Za późno. — Powiedział łagodnie Deth. — Sprowadziłaś mnie do swojego domu.
Usłyszała za sobą kroki i odwróciła się błyskawicznie. Ale to był Rood, zarumieniony po konnej jeździe. Wchodząc do sali, powiódł kruczym okiem po zastępie upiorów wyciągniętych z mogił przez marzenie o zemście, uzbrojonych tak, jak nie zbroił się od wieków żaden z królów An. Domyślił się, co to za jedni, i zatrzymał jak wryty. Twarz mu pobladła. Stojący najbliżej Ohroe Przeklęty, z czerwoną, biegnącą od skroni po szczękę szramą po śmiertelnej ranie, porwał go za kołnierz tuniki i obleczonym w ciężką kolczugę przedramieniem ucisnął gardło; w jego drugiej ręce błysnął nóż; naparł czubkiem ostrza na skroń Rooda.
— No — wycedził. — Teraz zawrzemy nowy układ. Strumyczek myśli przerażonej Raederle rozpalił do białości ostrze i poraził mu oczy. Ohroe sapnął i wypuścił nóż z ręki. Łokieć Rooda lądujący pod jego chronionymi kolczugą żebrami nie doprowadził do pożądanego efektu, ale Ohroe, podrywając rękę do oczu, poluzował chwyt na jego gardle. Rood wyrwał mu się, w paru susach dopadł ściany i zerwał z niej miecz wiszący tam od śmierci Hagisa. Tak uzbrojony stanął obok Duaca.
— Odłóż oręż z łaski swojej — zwrócił się do niego Duac. — Nie chcę w tym domu żadnych burd.
Królowie zwarli szeregi. Harfista stał między nimi ze zwieszoną głową i wyglądało, że nie zwraca uwagi, co się wokół niego dzieje. Rood odchrząknął i mocniej ścisnął rękojeść miecza.
— Im to powiedz — warknął. — Kto ich tu sprowadził? Deth?
— Raederle.
Rood odwrócił gwałtownie głowę. Dopiero teraz dostrzegł stojącą za Duakiem siostrę. Przeniósł wzrok z jej twarzy na czaszkę, którą trzymała w rękach, i wyraźnie zadrżał.
— Raederle? Widziałem cię i nie poznałem… — Rzucił miecz na posadzkę i podszedł do niej. Wyciągnął do niej ręce, jak przed chwilą Duac, ale zaraz je opuścił. Widziała w jego oczach, że coś drzemiącego głęboko w nim i nie znanego mu wyczuło jej moc i walczy z nią. — Co się z tobą stało? Co się dzieje z ludźmi, którzy próbują dotrzeć do góry Erlenstar?
Przełknęła z trudem ślinę i oderwała rękę od czaszki, by dotknąć brata.
— Roodzie…
— Skąd u ciebie ta moc? Nigdy takiej nie miałaś. — Zawsze ją miałam…
— Skąd? Patrzę na ciebie i nie wiem nawet, kim jesteś!
— Znasz mnie — wyszeptała ze ściśniętą krtanią. — Jestem z An…
— Roodzie — odezwał się Duac. Lęk pobrzmiewający w jego głosie sprawił, że Rood oderwał wzrok od Raederle i spojrzał nań. Duac patrzył na drzwi. — Roodzie. Kto to? Powiedz mi, że to nie ten, o którym myślę…
Rood odwrócił się. Do sali, na wielkim czarnym wierzchowcu o oczach koloru oczodołów czaszki Farra, wjeżdżał nie rzucający cienia mężczyzna w złotej koronie, ozdobionej jednym krwistoczerwonym klejnotem. Był ogorzały, muskularny, potężny; rękojeści jego noża i miecza były ze złota; na pięknym płaszczu narzuconym na kolczugę miał wyszyte prastare godło An: dąb z zygzakiem czarnej błyskawicy w zielonych konarach. Gapie, którzy ściągnęli za nim z pól i sadów wokół Anuin, zostali za progiem. Przez ten zwarty tłum próbowali się przedrzeć strażnicy Duaca i nieuzbrojeni słudzy. Z równym powodzeniem mogliby szturmować kamienny mur. Na widok ukoronowanego gościa upiory zgromadzone w sali zareagowały natychmiast, dobywając mieczy. Farr zrobił krok naprzód z obnażonym orężem, twarz mu pałała. Spojrzenie umarłego króla, ignorując Farra, sunęło powoli po obecnych, by w końcu zatrzymać się na Duacu. Czarny koń zatrzymał się.
— Oen — szepnął Rood.
Król zerknął na niego przelotnie, po czym znowu skierował wzrok na Duaca i skłaniając lekko głowę, powiedział:
— Pokój żywym mieszkańcom tego domu i oby niesława nigdy nie zagościła w jego ścianach. — Zawiesił głos. Nie odrywał wzroku od twarzy Duaca, zupełnie jakby odkrył w nim starożytny instynkt prawa ziemi, i coś jeszcze. Po chwili parsknął śmiechem, w którym jednak nie było rozbawienia. — Masz twarz z morza. Ale twój ojciec ma więcej szczęścia. Nosisz w sobie nieco więcej mojego ziemdziedzictwa niż jego pamięci…
Wstrząśnięty Duac odzyskał wreszcie głos.
— Pokój… — Urwał i przełknął ślinę. — Obyś wniósł do tego domu pokój i zostawił go tu, odchodząc.
— Nie mogę. Złożyłem przysięgę. Z której nawet śmierć mnie nie zwolniła. — Wargi Duaca poruszyły się bezgłośnie. Oen spojrzał wreszcie na Farra; ich spojrzenia skrzyżowały się na jawie po raz pierwszy od sześciu wieków. — Przysiągłem, że dopóki królowie rządzić będą w Anuin, dopóty Farr z Hel rządzić będzie na królewskim śmietnisku.
— A ja ślubowałem — wychrypiał Farr — że nie zamknę w grobie oczu, dopóki rządzący w Anuin nie spoczną w swoich mogiłach.
Brwi Oena uniosły się.
— Już raz straciłeś głowę. Słyszałem, że pewna kobieta z Anuin przyniosła twoją czaszkę z Hel z powrotem do tego domu i wpuściła tu umarłych z Hel. Przyszedłem wygnać stąd smród śmietniska. — Spojrzał na Raederle. — Oddaj mi tę czaszkę.
Pogarda w jego głosie i oczach, oczach ciemnych, wyrachowanych, które doglądały budowy wieży nad morzem, przeznaczonej dla jego ziemdziedzica, ubodła Raederle.