— Ty — wyszeptała — który wnosisz do tego domu czcze słowa, cóż ty możesz wiedzieć o pokoju? Ty, człowiek ciasnego umysłu, wyżywający się w wojowaniu, umierając, pozostawiłeś po sobie w Anuin zagadkę, która dotyczyła czegoś więcej niż tylko twarzy koloru morza. Chcecie bić się z Farrem o tę czaszkę jak psy o kość. Uważasz, że zdradziłam swój dom: cóż ty wiesz o zdradzie? Powstałeś z grobu, by się mścić: cóż ty wiesz o zemście? Myślałeś, że rozprawiłeś się ostatecznie z dziwnymi mocami Ylona, zamykając go bez litości w wieży. Powinieneś wiedzieć, że smutku ani gniewu nie da się uwięzić. Sześć wieków czekałeś, by zmierzyć się z Farrem. Wiedz, że zanim podniesiesz na niego miecz w tej sali, będziesz musiał wpierw pokonać mnie.
Zebrała światło z tarcz, z pancerzy i z wysadzanych klejnotami koron, z kamiennych płyt posadzki, i otoczyła Oena płonącym kręgiem. Rozejrzała się po sali za źródłem ognia, ale nie płonęła tu nawet jedna świeca. Zadowoliła się więc zaczerpnięciem go ze swoich wspomnień. Opanowała do perfekcji tę sztukę w Hel pod złowieszczym spojrzeniem Farra. Otoczyła iluzją ognia iluzje umarłych. Otworzyła dłoń i pokazała im, jak potrafi go kształtować, wyciągać wysoko w powietrze, rozsiewać wokół bryzgającymi falami. Otoczyła ich nim i patrzyła, jak cofają się przestraszeni i zbijają w ciasną gromadkę. Rozpaliła płomieniem tarcze. Odrzucone, opadły bezgłośnie jak kwiaty na posadzkę. Otoczyła nim korony i patrzyła, jak królowie wyrzucają w powietrze płonące metalowe obręcze. Słyszała głosy, odległe, niewyraźne głosy ptactwa, poszarpany głos morza. A potem usłyszała samo morze.
Jego szum utkany był z jej kształtu. Słyszała, jak na przemian bije falami o brzeg i cofa się; wiatr zawodził w żelaznych prętach wyłamanej kraty. Dźwięki harfy ucichły; wieża była pusta. Spojrzała znowu na Oena; na wpół oślepiona myślą o ogniu dostrzegła tylko jego przygarbioną sylwetkę na koniu. Furia nie należąca do niej, lecz do jego wskrzeszonego ziemdziedzica zaczęła wzbierać w niej niczym ogromna fala zdolna wyrwać wieżę z korzeniami ze skały i cisnąć w morze.
Ta furia otworzyła jej oczy na osobliwe moce. Intuicja podszeptywała jej, jak rozłupywać na dwoje lite kamienne płyty, jak przekształcać wąską, czarną szparę w iluzję ziejącej otchłani, zdolnej wciągnąć upiora Oena, odrzeć go z imienia i skazać na zapomnienie. Pokazywała jej, jak zatrzasnąć na głucho okna i drzwi własnego domu, uwięzić w nim żywych i umarłych; jak stworzyć iluzję jedynych w nim drzwi prowadzących do iluzji wolności. Pokazywała jej, jak oddzielić beznadziejną esencję smutku, jaki odczuwała, od morza, wiatru, wspomnienia granej na harfie pieśni, jak przerobić go w kamienie i cienie domu, w którym nikt się nie roześmieje. Rozpalając światło, czuła swój własny smutek i gniew, zmieszane z cierpieniem i z wściekłością na Oena, i w końcu z trudem już je odróżniała; ledwie pamiętała, że Oen jest dla niej po prostu wspomnieniem An, a nie żywą, straszną, bezlitosną postacią ze wspomnień Ylona.
Zaczynała się gubić, tonąć w potędze czyjejś nienawiści. Przerażona, walczyła z nią na oślep, nie wiedząc, jak uwolnić się od nieodpartego impulsu destrukcji wymierzonej przeciwko Oenowi. Strach ustąpił miejsca bezsilnemu gniewowi; była pętana przez nienawiść, bezwzględność i niezrozumienie. Uświadomiła sobie, że zanim zniszczy Oena, zanim coś obcego prawu ziemi An wprowadzi do domu jego królów, musi nakłonić ducha Ylona, który się w niej obudził, by po raz pierwszy spojrzał spokojnie na ich wspólne dziedzictwo i na króla, który jest po prostu tego dziedzictwa więźniem.
Jedną po drugiej, z niewyobrażalnym wysiłkiem, kształtowała z ognia twarze królów. Z mrocznej otchłani wściekłości i smutku wyrywała ich imiona i dzieje. Wypowiadała te imiona, a oni patrzyli na nią z drugiego końca sali niemi, pozbawieni oręża i koron: Acor, Ohroe przeklęty żałobą po swych synach, Namir znający mowę świń, Farr, który wszedł z nią w układ, by odzyskać sześćsetletnią czaszkę, Evern, który zginął wraz ze swoimi sokołami, broniąc swego domu. Otaczający ich ogień przygasał, wsiąkał w plamy słońca na posadzce. Między królami zobaczyła znowu harfistę Najwyższego. Zobaczyła Oena. Nie siedział już na koniu, stał obok niego, wspierając się czołem o bark zwierzęcia. Przez całą kamienną płytę pod jego nogami biegła czarna, poszarpana szczelina.
Wypowiedziała jego imię. Nadanie imienia postawiło go jakby we właściwej perspektywie: był teraz przestraszonym upiorem zmarłego człowieka, który przed wiekami zasiadał na tronie An. Znowu obudziła się w niej nienawiść do niego, do swojej mocy. Nie była to jednak nienawiść silna i odpłynęła zaraz jak cofająca się fala. Pozostawiła ją wolną, wpatrzoną w pękniętą płytę, zastanawiającą się, jakie imię nosić będzie w tej sali przez resztę życia.
Dygotała tak silnie, że ledwie mogła ustać. Rood chciał ją podtrzymać, ale sam wyraźnie opadł z sił; nie mógł jej dotknąć. Duac wpatrywał się w pękniętą płytę. W końcu odwrócił powoli głowę i spojrzał na siostrę. Krtań się jej ścisnęła, bo on też nie miał teraz dla niej imienia. Moc uczyniła ją bezimienną, zabrała jej wszystko. Spuściła oczy na rozdzielającą ich smugę ciemności. Uświadomiła sobie, że ta ciemność to cień padający na posadzkę sali, pełnej nie rzucających cieni umarłych.
Obejrzała się. W progu stał Naznaczony Gwiazdkami. Był sam; gapie, którzy przyszli tu za Oenem, zniknęli. Patrzył na nią; z wyrazu jego oczu domyśliła się, ile widział.
— Raederle — powiedział cicho. Nie było to ostrzeżenie ani osąd, wypowiedział po prostu jej imię i słysząc je z jego ust, omal się nie rozpłakała.
Przekroczył w końcu próg. Ubrany był zwyczajnie, nie miał broni. Szedł ku niej, nie zwracając uwagi na milczących królów, za to oni, jeden po drugim, spoglądali na niego z zainteresowaniem. Mroczny splot bólu, nienawiści i żądzy zemsty, który podążał za nimi aż do Anuin, nie był już straszliwym cieniem magii, lecz czymś, co dobrze znali. Morgon zauważył Detha. Zatrzymał się; Raederle wyczuła szok wspomnień przenikający go do głębi. Ruszył znowu, powoli; królowie odsunęli się bezszelestnie od harfisty. Deth stał ze zwieszoną głową i zdawał się wsłuchiwać w te ostatnie kroki długiej podróży, która zaczęła się dla nich obu u stóp góry Erlenstar. Kiedy Morgon zatrzymał się przed nim, Deth uniósł głowę. Słońce bezlitośnie podkreśliło zmarszczki żłobiące jego twarz.
— Jakie komentarze na temat sprawiedliwości zaczerpnąłeś pod górą Erlenstar z mózgu Najwyższego? — zapytał spokojnie.
Morgon uniósł rękę i uderzył harfistę na odlew w twarz, z taką siłą, że nawet Farr się skrzywił. Harfista z trudem zachował równowagę.
— Nauczyłem się wystarczająco dużo — powiedział Morgon głosem ochrypłym z bólu. — Od was obu. Nie przyszedłem tu dyskutować o sprawiedliwości. Przyszedłem cię zabić. Ponieważ jednak znajdujemy się w królewskiej sali, a twoja krew splami za chwilę posadzkę, wypadałoby chyba wyjaśnić, dlaczego ją przeleję. Otóż zbrzydła mi twoja gra na harfie.
— Rozpraszała ciszę.
— A czy istnieje na świecie coś, co jest w stanie rozproszyć twoją ciszę? — Te bezkształtne słowa tłukły się po kątach sali. — Moje wrzaski w tej górze rozproszyły pewnie wszelką ciszę, tylko nie twoją. Założyciel dobrze cię wyszkolił. Nie ma w tobie niczego, co mógłbym tknąć. Za wyjątkiem życia. I wcale nie mam pewności, czy nawet ono ma dla ciebie jakakolwiek wartość.
— Owszem. Ma.
— Nigdy byś o nie nie prosił. Ja błagałem Ghisteslwchlohma o śmierć; bezskutecznie. I to był jego błąd. Ale miał na tyle rozsądku, by uciec. Ty powinieneś rzucić się do ucieczki już w dniu, w którym wprowadziłeś mnie do tej góry. Nie jesteś głupcem. Mogłeś przewidzieć, że Naznaczony Gwiazdkami potrafi znieść to, czego nie zniósłby książę Hed. A jednak zostałeś i grałeś mi na harfie pieśni z Hed, tak że płakałem w snach. Mogłem pozrywać ci myślą struny.