Выбрать главу

— Zrywałeś. Kilka razy.

— I nie przyszło ci do głowy, żeby uciekać?

Cisza panująca na sali stwarzała wokół nich dziwną iluzje prywatności. Królowie ze zgorzkniałymi, pobliźnionymi w bitwach twarzami wydawali się tak pochłonięci tą rozmową, jakby śledzili fragment własnego życia. Duac wciąż nie mógł sobie wyobrazić Założyciela w górze Erlenstar; Rood już się z tym pogodził. Twarz miał wypraną z wszelkich emocji. Patrzył tylko, przełykając raz po raz czy to łzy, czy krzyk wzbierający mu w krtani.

Harfista milczał chwilę, a potem odparł:

— Nie. Jestem głupcem. Być może zakładałem, że puścisz się w pościg za mistrzem, sługę zostawiając w spokoju. Albo że pomimo utraty ziemwładztwa, zachowasz jednak coś z zasad sztuki rozwiązywania zagadek.

Morgon zacisnął pięści.

— Co wspólnego mają sterylne zasady zamkniętego uniwersytetu z moim życiem czy twoją śmiercią?

— Być może nic. To była przelotna myśl. Tak jak moja gra. Abstrakcyjna teza, że człowiek z mieczem u boku rzadko się zastanawia. Nad implikacjami działania.

— Słowa.

— Być może.

— Jesteś Mistrzem — jaki komentarz był na tyle przekonujący, by przywiązać cię do zasad sztuki rozwiązywania zagadek? Pierwszy komentarz Założyciela Lungold: język prawdy jest językiem władzy — prawda imienia, prawda esencji. Tobie bardziej odpowiadała esencja zdrady. Kim ty jesteś, by mnie osądzać, jeśli znajdę imię zemsty, mordu, sprawiedliwości — jakie imię byś jej nadał — bardziej mi odpowiadające?

— Kim jest ktokolwiek, by cię osądzać? Jesteś Naznaczonym Gwiazdkami. Kiedy tropiłeś mnie w Hel, Raederle wzięła cię za Ghisteslwchlohma.

Morgon drgnął.

— Morgonie — wyszeptał chrapliwie Rood — zasady zasadami, ale jeśli ty go nie zabijesz, to przysięgam, Że sam to uczynię.

— Jak już powiedziałem, jest to teza abstrakcyjna. Idea sprawiedliwości Rooda ma o wiele więcej sensu. — W głosie Detha pobrzmiewało zmęczenie i rezygnacja.

— Czego ode mnie chcesz? — wrzasnął na niego Morgon głosem, który musiał rozbrzmiewać w mrocznych grotach pod górą Erlenstar. Dotknął powietrza u swego boku i zmaterializował się tam wielki, ozdobiony gwiazdkami miecz. Uniósł go w górę. Raederle wiedziała, że ten obraz na zawsze wryje się w jej pamięć: nieuzbrojony, nieruchomy harfista śledzący wzrokiem wznoszący się, połyskujący w słońcu miecz, napięte mięśnie Morgona ściskającego oburącz rękojeść. Potem spojrzenie harfisty przesunęło się na twarz Morgona.

— Obiecano im człowieka pokoju — wyszeptał. Miecz zadrżał dziwnie, od klingi rozbiegły się po sali lśnienia. Harfista stał pod nim w znajomym bezruchu, który nagle wydał się Raederle straszniejszy od wszystkiego, co zobaczyła dotąd w sobie czy w Morgonie. Z krtani wyrwał jej się pomruk protestu przeciwko temu spokojowi. Duac chwycił ją za rękę i pociągnął. Ale ona nie mogła się poruszyć. Lśnienie przebiegło po ostrzu. Miecz spadł na posadzkę, krzesząc snop błękitnych iskier. Głownia odbiła się i znieruchomiała na kamieniach stroną, ozdobioną gwiazdkami do ziemi.

W sali słychać teraz było tylko nierówny, spazmatyczny oddech Morgona. Wpatrywał się w harfistę, zaciskając pięści; nie odzywał się ani nie poruszał. Harfista wytrzymywał jego spojrzenie bez drgnienia powieki. Na twarz wracał mu rumieniec. Poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczenie Morgona odwiodło go od tego. Cofnął się o krok, jakby na próbę. Potem zwiesił głowę, odwrócił się i, również zaciskając pięści, ruszył szybkim krokiem między zastygłymi w bezruchu królami. Wyszedł z sali z głową wciąż zwieszoną pod ciężarem promieni słońca.

Morgon patrzył nie widzącymi oczami na zgromadzenie żywych i umarłych. Jego nie rozładowane, grożące wybuchem napięcie unosiło się nad salą niczym groźna klątwa. Raederle, stojąca obok Duaca i Rooda, niezdolna do najmniejszego ruchu, zachodziła w głowę, jakie słowo mogłoby wyprowadzić myśli Morgona z czarnych kamiennych grot bez wyjścia i ze ślepego zaułka prawdy, w który zapędził go harfista. Zdawał się nie poznawać nikogo z nich. Był obcym obdarzonym niebezpieczną mocą; jednak czekając w napięciu na kształt, jaki przybierze owa moc, uświadomiła sobie powoli, że ta jest już ukształtowana i że on nadał im własne imię. Wypowiedziała je cicho, z wahaniem, bo znała człowieka, do którego należało, a zarazem go nie znała.

— Naznaczony Gwiazdkami.

Spojrzał na nią; cisza przeciekła mu między palcami, gdy je rozluźnił. Wyraz twarzy Morgona przyciągnął ją do niego. Słyszała, jak za jej plecami Rood zaczyna coś mówić i głos mu się załamuje, jak mruczy coś Duac. Stanęła przed Naznaczonym Gwiazdkami, wyzwoliła go dotykiem z okowów wspomnień.

— Komu obiecano człowieka pokoju? — wyszeptała.

Zadrżał i wyciągnął do niej ręce. Dał Raederle do zrozumienia, że ma go objąć; czaszkę położył sobie na ramieniu jak ostrzeżenie, by im nie przeszkadzano.

— Dzieciom… Przeszedł ją dreszcz grozy.

— Dzieciom Panów Ziemi?

— Dzieciom z kamienia z tamtej czarnej groty… — Przytulił ją mocniej. — Pozostawił mi ten wybór. A ja myślałem, że jest bezbronny. Powinienem był… powinienem był pamiętać, jaką śmiercionośną broń potrafi wykuwać ze słów.

— Kto? Harfista?

— Nie wiem. Ale jedno jest pewne: muszę nadać mu imię. — Zamilkł na dłuższą chwilę, odwracając twarz. W końcu drgnął i powiedział coś, czego nie dosłyszała; odsunęła się nieco. Uniósł rękę i zdjął sobie czaszkę z ramienia. Przesunął kciukiem po krawędzi oczodołu, a potem spojrzał na Raederle. Głos miał już spokojniejszy:

— Obserwowałem cię tamtej nocy na ziemiach Hallarda Blackdawna. Kiedy podróżowałaś przez An, byłem przy tobie każdej nocy. Nie tknąłby cię żaden żywy ani umarły. Ale ani razu nie potrzebowałaś mojej pomocy.

— Wyczuwałam cię w pobliżu — wyszeptała. Ale myślałam… myślałam, że to…

— Wiem.

— I myślałeś… myślałeś, że co robię? — Podniosła głos.

— Myślałeś, że staram się ochraniać Detha?

— Przecież to robiłaś.

Patrzyła na niego bez słowa, wspominając wszystko, co robiła podczas tych dziwnych, nie kończących się dni.

— I mimo to trwałeś przy mnie, żeby mnie chronić?!

— wybuchnęła. Kiwnął głową. — Morgonie, powiedziałam ci, czym jestem; sam widziałeś, jaka mroczna moc się we mnie budzi… znałeś jej pochodzenie. Wiedziałeś, że jestem spokrewniona z tymi samymi zmiennokształtnymi, którzy próbowali cię zabić, podejrzewałeś, że pomagam człowiekowi, który cię zdradził… Dlaczego, na Hel, nadal mi ufałeś?

Jego palce, wodzące po złotej koronie na czaszce, zacisnęły się nagle z niespodziewaną siłą na metalu.

— Sam nie wiem. Takiego dokonałem wyboru. Wtedy i na zawsze. Czy długo tak zamierzasz obnosić się z tą czaszką?

Pokręciła głową i sięgnęła po czaszkę, by oddać ją Farrowi. Światło padło na małe, graniaste znamię na jej dłoni. Morgon chwycił ją za nadgarstek.

— A to co?

Oparła się impulsowi, który kazał jej zwinąć dłoń w pięść.

— Pojawiło się… pojawiło się, kiedy po raz pierwszy wzięłam w rękę ogień. Użyłam kamyka z Równiny Królewskich Ust do zwiedzenia ymriskich okrętów wojennych iluzją światła. Kiedy byłam z nim sprzęgnięta i wejrzałam weń, zobaczyłam mężczyznę, który go trzymał, i odniosłam wrażenie, że zaglądam do wspomnień. Byłam… byłam już o włos od rozpoznania tego człowieka. I wtedy poczułam w swoim umyśle jakiegoś zmiennokształtnego, któremu bardzo zależało na poznaniu jego imienia, i więź uległa zerwaniu. Kamyk gdzieś się zapodział, ale… jego odcisk wciąż płonie na mej dłoni.