— Opiekuj się moim krajem, Duacu — powiedział cicho Mathom. — Istnieje w tym królestwie coś, co zżera umysły ziemwładców, co wierci się niecierpliwie pod ziemią i ma w sobie więcej nienawiści niż wszystkie kości umarłych Hel razem wzięte. I kiedy to coś w końcu powstanie, to nie znajdzie się na tej ziemi źdźbła trawy, którego by nie skaziło swym dotykiem.
Z tymi słowami rozpłynął się w powietrzu tak szybko, że Duac oniemiał. Gapił się na puste miejsce, w którym Mathom stał jeszcze przed chwilą i z którego zniknął niczym ciemny, zdmuchnięty powiewem wiatru płomień.
— Przepraszam — wybąkał przestraszony Cannon — przepraszam… do głowy mi nie przyszło…
— To nie twoja wina — uspokoił go Elieu. Twarz mu pobladła. Dotknął nadgarstka Raederle; spojrzała na niego nie widzącym wzrokiem. — Zostanę w Hel — zwrócił się Elieu do Duaca. — Zrobię, co w mojej mocy.
Duac przesunął dłonią po twarzy, a następnie po włosach.
— Dziękuję ci. — Spojrzał na Cannona. — Możesz polegać na moim ojcu. Dowie się, kto i dlaczego zabił Morgona, i powie to wam, nawet jeśli będzie musiał w tym celu powstać z grobu. Z przysięgi, którą złożył, nawet śmierć go nie zwolni.
Cannon wzdrygnął się.
— Na Hed wszystko jest prostsze. Co umiera, jest martwe.
— Chciałbym, żeby tak samo było w An. Raederle, zapatrzona w ciemniejące za oknem niebo, dotknęła nagle jego ramienia.
— Duacu…
Stary kruk przeleciał nad ogrodem i machając ospale skrzydłami, skierował się nad dachami Anuin na północ. Duac odprowadzał go wzrokiem.
— Mam nadzieję — powiedział ze znużeniem — że nie pozwoli się zestrzelić i przyrządzić na wieczerzę.
Cannon spojrzał na niego z przestrachem.
— Ktoś powinien udać się do Caithnard i powiadomić Rooda — powiedziała Raederle, śledząc czarne skrzydła bełtające niebieskoszary zmierzch. — Ja pojadę. — Zakryła dłońmi usta i rozpłakała się. Wspominała młodego studenta w Bieli Początkującego Mistrza, który kiedyś przykładał jej do ucha muszlę, żeby posłuchała szumu morza.
2
Dotarła do Caithnard cztery dni później. Spienione, zielonobiałe jak wspomnienie Ylona morze wniosło na swych falach statek ojca do portu. Rzucono kotwice i Raederle z ulgą zeszła na ląd. Stanęła na nabrzeżu i rozejrzała się. Żeglarze ze statku cumującego po sąsiedzku wyładowywali wory z ziarnem, konie pociągowe, pęki owczych skór i wełnę, a z pomalowanego na kolory pomarańczowy i złoty statku stojącego dalej sprowadzali silne konie o włochatych kopytach i znosili skrzynie ze złotymi okuciami. Na ląd sprowadzono jej konia; na koniec, po trapie, wydając po drodze instrukcje załodze, zszedł kapitan statku ojca, Bri Corbett, by odprowadzić ją na uniwersytet. Łypnął mętnym jak ostryga okiem na marynarza, który gapił się spod wora z ziarnem na Raederle, i ten szybko odwrócił wzrok. Potem wziął za uzdy oba wierzchowce i ruszył przodem przez rojny port.
— Idę o zakład, że to Joss Merle z Osterlandu — odezwał się w pewnej chwili, pokazując Raederle statek o niskim, szerokim kadłubie, z żaglami zielonymi jak igiełki sosny. — Wyładowany po bom futrami. Wszędzie bym poznał tę jego balię. A tam, za tym pomarańczowym statkiem, Halster Tull. Za przeproszeniem, pani. Dla kogoś, kto był kiedyś kupcem, znaleźć się wiosną w Caithnard to tak, jak zejść z pustą czarką do piwniczki z winami waszego ojca; nie wie człowiek, na czym oko zatrzymać.
Raederle uśmiechnęła się i dopiero teraz dotarło do niej, jak dawno tego nie robiła.
— Lubię słuchać takich opowieści — powiedziała. Zdawała sobie sprawę, że jej milczenie przez ostatnie dni musiało go niepokoić. Przy trapie pomarańczowo-złotego statku, który właśnie mijali, gawędziła grupka młodych kobiet w długich, eleganckich, połyskliwych szatach. Pokazywały palcami na wszystkie możliwe strony, ich twarze płonęły podnieceniem. — Czyj to statek? — zapytała Raederle.
Kapitan otworzył usta, ale zaraz je zamknął i ściągnął brwi.
— Nigdy wcześniej go nie widziałem. Ale przysiągłbym… Nie. To nie może być.
— Co?
— Gwardia morgoli. Ona bardzo rzadko rusza się z Herun.
— Gdzie ta gwardia?
— To te młode kobiety. Śliczne jak kwiatuszki, ale spójrz na którąś krzywo, a wylądujesz w morzu w połowie drogi do Hed. — Odchrząknął. — Za przeproszeniem.
Okrążyli stos baryłek z winem.
— Kruk — mruknął kapitan, kręcąc powoli głową. — A ja, gdyby trzeba było, pożeglowałbym z nim rzeką Ose do samej góry Erlenstar.
Raederle spojrzała nań z zainteresowaniem.
— Naprawdę? Dałbyś radę przeprowadzić statek mego ojca w górę Ose aż do góry Erlenstar?
— Prawdę mówiąc, to nie. Nie ma na świecie statku, który przeprawiłby się przez przełęcz. Mnóstwo tam katarakt i wodospadów. Ale spróbowałbym, gdyby mnie o to poprosił.
— A jak daleko byłbyś w stanie na pewno dotrzeć statkiem?
— Morzem do Kraal, a potem w górę Rzeki Zimowej, aż do miejsca, gdzie łączy się z Ose, a stamtąd niedaleko już do Isig. Ale pod prąd żegluje się wolno, zwłaszcza wiosną, kiedy do morza spływa woda z topniejących śniegów. No i łajba musiałaby mieć krótszy kil niż statek twojego ojca.
— Aha.
— Rzeka Zimowa jest na oko szeroka i spokojna, ale potrafi w ciągu jednego roku tak zmienić swój bieg, że człowiek przysiągłby, iż żegluje zupełnie inną rzeką. Ona jest jak twój ojciec; nigdy nie wiadomo, co za chwilę zrobi. — Kapitan ugryzł się w język i zaczerwienił, ale Raederle obserwująca las kołyszących się masztów kiwnęła tylko głową.
— Zdradliwa.
Dotarłszy do ulicy, dosiedli koni, przejechali przez tętniące życiem miasto i zaczęli się wspinać krętą drogą ku starożytnemu gmachowi uniwersytetu wznoszącemu się ponad białymi plażami. Na ziemi przed bramą siedziało kilku studentów zatopionych w lekturze. Nie raczyli nawet podnieść na nich wzroku. Kapitan, nie zsiadając z konia, zastukał. Otworzył im student w wymiętych czerwonych szatach i dosyć obcesowo zapytał, czego chcą.
— Do Rooda z An — powiedział kapitan.
— Na twoim miejscu szukałbym go w tawernie. Najlepiej „Pod Zaginionym Żeglarzem” — to niedaleko nabrzeża — albo w „Królewskiej Ostrydze”… — Dopiero teraz student zauważył Raederle. — O, przepraszam, Raederle. Zechcesz wejść i zaczekać?
Raederle przypomniała sobie wreszcie imię tego chudego, rudowłosego adepta sztuki rozwiązywania zagadek.
— Pamiętam cię. Nazywasz się Tes. Uczyłeś mnie gwizdać.
Uśmiechnął się szeroko, mile połechtany.
— Tak. Nosiłem wtedy Błękit Zaawansowanego Początkującego, a ty byłaś… ty… — Urwał, speszony wyrazem twarzy kapitana. — Mniejsza z tym. Możecie zaczekać w bibliotece Mistrzów. Nikogo tam teraz nie ma.
— Nie, dziękujemy — powiedziała Raederle. — Wiem, gdzie jest tawerna „Pod Zaginionym Żeglarzem”, ale „Królewska Ostryga”… ?
— To przy Ulicy Snycerzy. Na pewno pamiętasz. Dawniej nazywała się „Oko Morskiej Wiedźmy”.
— A tobie się, chłopcze, wydaje, że z kim rozmawiasz? — wtrącił rozdrażniony Bri Corbett. — Na Hel, skąd ona ma niby pamiętać położenie jakichś tam gospod i tawern, których co nie miara w miastach tego królestwa?
— Tę akurat pamiętam — burknęła szorstko Raederle — bo ilekroć odwiedzałam tu Rooda, zastawałam go z nosem albo w księdze, albo w czarce. — Zawiesiła na chwilę głos, mnąc w dłoniach cugle. — Czy on… czy dotarły już do was wieści z Hed?