— Tak. — Tes spuścił głowę. — Tak — podjął cichym głosem. — Wczoraj wieczorem przyniósł je pewien kupiec. Na uniwersytecie wrze. Nie widziałem od tego czasu Rooda, choć przez całą noc byłem razem z Mistrzami na nogach. — Westchnął i podniósł wzrok na Raederle. — Pomógłbym wam go szukać, ale kazano mi zejść do portu po morgolę.
— Nie szkodzi. Sami go znajdziemy.
— Ja go znajdę — wtrącił z naciskiem Bri Corbett. — Wierz mi, pani, caithnardzkie tawerny to nie miejsce dla ciebie.
Raederle zawróciła konia.
— Ktoś, kogo ojciec fruwa po świecie pod postacią kruka, nie dba o pozory. Poza tym wiem, gdzie mój brat najbardziej lubi przesiadywać.
Poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Po odwiedzeniu pół tuzina tawern mieli już do pomocy świtę młodych, znających Rooda studentów, którzy metodycznie i z podziwu godną dokładnością przeczesywali kolejne przybytki, zaglądając tam nawet pod stoły.
— Kiedy on znajduje czas na studiowanie? — mruczała ze zdumieniem Raederle, obserwując ich przez szybę z ulicy.
— Nie wiem — przyznał spocony Bri Corbett, wachlując się kapeluszem. — Pozwól, pani, że odprowadzę cię na statek.
— Nie.
— Jesteś zmęczona. I pewnie głodna. Już twój ojciec przykroi mi żagli, kiedy się o tym dowie. Znajdę ci Rooda i przyprowadzę na pokład.
— Sama chcę go znaleźć. Muszę się z nim rozmówić. Studenci zakończyli inspekcję i wypadli z tawerny.
— Teraz spróbujemy w „Nadziei Serca” przy Rynku Rybnym.
— Gdzie ten Rynek Rybny?
— W południowej części portu. Ty, pani, zaczekaj tu może na nas — dorzucił student po chwili namysłu.
— Idę z wami — odparła.
Rynek pod gorącym okiem popołudniowego słońca zdawał się skrzyć i tonąć w zapachu wypatroszonych, szklistookich ryb wyłożonych na stragany. Kapitan jęknął cicho. Raederle pomyślała o trasie, jaką przebyli z pogrążonego w skupionej kontemplacji uniwersytetu, poprzez labirynt Caithnard do najhałaśliwszego miejsca w mieście, zaśmieconego rybimi łbami i ośćmi, pełnego prychających kotów, po czym się roześmiała.
— Szynk „Nadzieja Serca”…
— To tu — sapnął Bri Corbett, kiedy studenci wbiegali do środka. Ledwo mówił. Szynk był mały, obskurny, nadgryziony zębem czasu, ale za brudnymi szybkami witryny wrzało. Kapitan spojrzał na Raederle, kładąc dłoń na szyi jej wierzchowca.
— Dosyć tego — warknął. — Odwożę cię na statek, pani.
Raederle utkwiła wzrok w wytartym kamiennym progu szynku.
— Nie wiem, gdzie jeszcze szukać. Może na plażach? Ale muszę go znaleźć. Czasami gorzej nie wiedzieć, co Rood myśli, niż to wiedzieć.
— Znajdę go, pani, przysięgam. A ty… — Kapitan urwał i odwrócił głowę, bo w tym momencie drzwi szynku otworzyły się gwałtownie. W wyrzuconym przez nie człowieku, który potoczył się po bruku pod nogi konia Bri Corbetta, rozpoznali jednego z pomagających im studentów.
— Jest tam — wysapał młodzieniec, zbierając się z ziemi.
— Rood?! — wykrzyknęła Raederle.
— Rood. — Student dotknął końcem języka kącika rozkrwawionych ust i dodał: — Szkoda, żeś tego nie widziała, pani. Coś wspaniałego.
Pchnął drzwi i rzucił się na łeb na szyję w kłębowisko barw — błękitu, bieli, złota — wirujących wokół płonącej pośrodku czerwieni. Kapitan patrzył na to niemal z nostalgią. Raederle zakryła twarz dłońmi. Po chwili zsunęła się z konia. Nad głową przefrunęła jej i osiadła na kocich łbach szata Średnio Zaawansowanego Mistrza. Raederle zbliżyła się do drzwi. W tumulcie karczemnej burdy utonął zdławiony protest kapitana. Z plątaniny ciał wynurzał się właśnie Rood w jasnej, porwanej szacie.
Policzek miał rozcięty, ale na jego twarzy malowała się powaga i skupienie, zupełnie jakby trwająca w szynku młócka na pięści oderwała go przed chwilą od nauki. Nad głową przeleciała mu oskubana gęś bez łba i pacnęła o ścianę. Raederle zawołała do brata. Nie usłyszał jej. Przygniatał kolanem do ziemi jakiegoś studenta, pchając jednocześnie innego odzianego w Biel chudzielca w objęcia zrozpaczonego szynkarza. Potężny student w złotej szacie, szczerząc w ferworze walki zęby, doskoczył do Rooda od tyłu i ucapił go jedną ręką za szyję, a drugą za nadgarstek.
— Panie — wycedził — albo w tej chwili przestaniesz, albo rozerwę cię na sztuki i porachuję gnaty.
Rood, podduszony nieco chwytem za szyję, zamrugał i szarpnął się gwałtownie; student puścił go, osunął się na mokrą podłogę i chwytając spazmatycznie powietrze, zgiął we dwoje. Teraz zmasowany atak przypuściła mała grupka studentów towarzyszących Raederle. Raederle znowu straciła z oczu Rooda; wynurzył się po chwili z ciżby tuż przy niej, zdyszany, uwikłany w walkę na pięści z ogorzałym zwalistym rybakiem, który posturą przypominał Białego Byka z Aum. Wyprowadzane na korpus ciosy Rooda zdawały się nie robić na olbrzymie żadnego wrażenia. Na oczach Raederle złapał Rooda wielkim łapskiem za szatę pod szyją i zamierzył się ogromną pięścią. Niewiele myśląc, wyrżnęła go w głowę dzbanem, który nie wiedzieć skąd znalazł się w jej rękach.
Dzban rozbił się, chlusnęło wino, byk puścił Rooda i usiadł, mrugając półprzytomnie. Rood dopiero teraz zauważył siostrę.
Znieruchomiał, a wraz z nim niemal wszyscy pozostali w izbie. Tylko w kątach wrzał jeszcze bój. Raederle stwierdziła z zaskoczeniem, że jest zupełnie trzeźwy. Zewsząd spozierały na nią błędne, pijane walką oczy. Gapił się na nią z rozdziawioną gębą szynkarz, trzymając za włosy dwie głowy, które zderzyłyby się niechybnie, gdyby nie jego interwencja. Przy wodził jej na myśl zaskoczoną, martwą rybę ze straganu. Wypuściła z ręki szyjkę dzbana; brzęk, z jakim się stłukła, zmącił ciszę. Raederle spłonęła rumieńcem.
— Przepraszam — powiedziała, zwracając się do znieruchomiałego Rooda. — Ale szukam cię po całym Caithnard, a nie chciałam, żeby cię uderzył, zanim z tobą nie porozmawiam.
Ku jej uldze Rood poruszył się wreszcie. Obrócił się, zachwiał, odzyskał równowagę.
— Wyślij rachunek mojemu ojcu — powiedział do oniemiałego szynkarza.
Wyszedł z szynku, zbliżył się do konia Raederle i przyłożył czoło do podłożonej pod siodło derki. Stał tak przez chwilę bez słowa, potem odwrócił się i spojrzał na siostrę.
— Jeszcze tu jesteś — mruknął. — Chyba nie piłem. Co, na Hel, robisz pośród tych rybich ości?
— A jak myślisz? — spytała cichym, napiętym głosem, wyrażającym cały smutek, zagubienie i strach, jakie odczuwała. — Jesteś mi potrzebny.
Rood wyprostował się, otoczył ją ramieniem i przygarnął do siebie.
— Dziękuję ci — zwrócił się do kręcącego głową kapitana. — Poślesz kogoś na uniwersytet po moje rzeczy?
— Po wszystkie, panie? — spytał Bri Corbett.
— Wszystkie. Po każde martwe słowo i zaschniętą plamę po winie z tego pokoju. Po wszystko.
Zabrał Raederle do spokojnej gospody w sercu miasta. Usiedli przy stole i zamówili karafkę wina. Splatając dłonie na swojej czarce, patrzył w milczeniu, jak siostra pije.
— Nie wierze, że on nie żyje — odezwał się w końcu cicho.
— A w co wierzysz? Pocieszasz się może myślą, że po prostu oszalał i stracił ziemwładztwo? To dlatego demolowałeś tamten szynk?
Rood poprawił się na krześle i spuścił wzrok.
— Nie. — Położył dłoń na jej nadgarstku. Ściskające czarkę palce Raederle rozluźniły się i zsunęły na blat stołu.