Andrzej Pilipiuk
Dziedziczki
Rozdział 1
Pierwsza fala czerwcowych upałów spaliła koniuszki traw. Elektrociepłownia w Łęgu puszczała z kominów dymy, z pobliskiego osiedla dobiegał warkot silnika autobusu. Cykały świerszcze. Łąka była pusta, tylko na skraju olszyny pasły się konie. Pachniało sianem, rozgrzanym asfaltem, nadchodzącym latem.
Katarzyna mocniej ujęła rękojeść bułatowej szabli wykutej przez mistrza Michała. Zerknęła na niego ukradkiem. Niestety, pogrążony w konwersacji z przyrodnikiem nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła. Stanisława dobyła swojej batorówki. Głownie zalśniły. Agentka stanęła bokiem do przeciwniczki. Śmiercionośne ostrza, to gładkie i to, na którym różne gatunki stali tworzyły wzór przywodzący na myśl słoje drzewa, zwarły się z chrzęstem. Dziewczyny wymieniły kilka szybkich ciosów i odskoczyły. Alchemik spojrzał na nie z leciutką pobłażliwością. Znowu się starły.
– Nieźle sobie radzi ta twoja wychowanka – ocenił Arminius.
– To nie ja ją szkoliłem – wyjaśnił Sędziwój, starannie dobierając na wpół zapomniane węgierskie słowa. – Jej ojciec był prawdziwym kresowym rębajłą. Odziedziczyła po nim duży talent. Może nawet większy niż mój.
Gestem odesłał agentkę na bok. Popatrzyła na niego z urazą. Stanął naprzeciw Stanisławy. Dobył z pochwy długi sumatrzański klewang. Doskoczyli do siebie, zrobił piękny zwód i uderzył tak, by wybić jej broń z ręki. A figę. Ułamek sekundy wcześniej przerzuciła batorówkę do lewej dłoni i wykonała krótkie, podstępne cięcie. Uchylił się w ostatniej chwili, uratowało go wyłącznie doświadczenie zdobyte przez stulecia machania szablą.
Monika w błękitnej, jedwabnej bluzeczce weszła pomiędzy konie. Szkapy przerwały skubanie trawy i obserwowały ją zaniepokojone.
– Boją się – zauważył Laszlo, postępujący za nią krok w krok. – Wyczuwają cię. Konie, psy, koty, niektórzy ludzie.
– Owce i kozy – uzupełniła. – Tylko krowy i świnie jakoś nie zwracają na mnie uwagi. Wszyscy się mnie boją, przynajmniej na początku – westchnęła. – Albo i próbują zabić. – Dotknęła palcem jego piersi.
Wspomnienie pomyłki niełatwo mijało. Zaczerwienił się. I jej trudno było zapomnieć tamte chwile. Nieczęsto człowiek tak blisko ociera się o śmierć.
– Całe życie marzyła mi się taka dziewczyna jak ty – powiedział, obejmując ją delikatnie.
Fajny chłopak. Inteligentny, sympatyczny, ba, nawet przystojny. I chyba wpadła mu w oko. Pytania, które zadawała sobie przez ostatnie tygodnie, powróciły. Minęło wiele stuleci, od kiedy była z kimś związana. Może pora raz jeszcze poddać się uczuciom? Poczuć bicie serca tak silne, jakby pomiędzy żebrami trzepotał się mały ptaszek?
– Mhm… – mruknęła, odsuwając się kawałek. – I jak na złość, zamiast normalnej, miłej i ładnej Węgierki znalazłeś sobie cudzoziemkę i wampirzycę, która do tego ma kompletnie rozregulowany zegar biologiczny. Wyglądam na piętnaście lat!
– Dla ciebie gotów jestem stać się zdeklarowanym pedofilem – zażartował. – A co do zegarów, jeśli Alchemik uzna, że jestem godzien… – Obejrzał się na mistrza Michała. – Nie będzie to dużym problemem. Czerwona tynktura umożliwia przedłużenie życia.
– Mhm… – powtórzyła. – Wyjeżdżacie? – zmieniła temat.
– Na kilka tygodni, może miesięcy – wyjaśnił. – Chciałbym… Pozwolisz, że będę do ciebie pisał listy?
– Tak. – Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.
– Dostanę całuska na pożegnanie?
Czasy się zmieniają, a ludzie dziczeją. A może wręcz przeciwnie, wracają do stanu naturalnego? Ale dla niej pocałunek, zwykłe muśnięcie policzka wargami, to obietnica i pewna deklaracja zarazem.
– Lepiej poczekajmy z tym do twojego powrotu. – Spojrzała na niego zalotnie i uśmiechnęła się.
Konie wróciły do skubania trawy. Ulicą przejechał autobus. Zmiana. Katarzyna osuszyła rękawem spocone czoło i ponownie natarła na kuzynkę. Ta cofała się małymi kroczkami, po mistrzowsku parując i blokując jej uderzenia.
– Macie jakiś ślad? – zagadnął Sędziwój.
– Coś tak jakby – przyznał Arminius. – Nie wiem. A ty też, zdaje się, planujesz dalszą wyprawę?
– Muszę zbadać pewien ciekawy trop. Chcę sprawdzić, czy na Tajwanie, w Makao i Hong-Kongu żyją jeszcze jacyś chińscy alchemicy.
Kuchnia jest do bólu nowoczesna. Stanisława, urządzając mieszkanie, nie odmówiła sobie nabycia lodówki, zmywarki i kuchenki z płytą indukcyjną. Szafki są zupełnie zwyczajne. Ale ich zawartość już nie. W szklanych i glinianych pojemnikach zgromadziła ogromną ilość własnoręcznie suszonych ziół. Doprawia potrawy zgodnie z wymogami kuchni kresowego ziemiaństwa. Sypie dużo „korzeni", mięso maceruje octem, marynuje w jakichś straszliwych mieszankach oliwy, pieprzu, tymianku i innych tajemniczych ingrediencji. Z Etiopii przywiozła trochę tamtejszych przypraw. Stoją w słoikach opisanych kilkoma dziwnymi alfabetami. Katarzyna przeglądała je kiedyś, ale zdołała zidentyfikować tylko szafran i kurkumę. Alchemiczka jest też fanatyczką kiszenia. Ogórki, kapusta, czosnek, cebula – nie budzą niczyjego zdziwienia. Jednak w kamionkowych garnczkach wylądowały także pomidory oraz pocięte w kostkę dynie i arbuzy. W kilku butelkach czerni się ocet balsamiczny. Zazwyczaj gospodyni używa tego najpospolitszego, kupowanego w supermarkecie, ale od święta wydobywa ze skrzynki flaszeczkę z tym specjalnym, który leżakował kolejno w beczkach z drewna dębowego, kasztanowego, wiśniowego, morwowego i z jałowca przez czterdzieści lat. Ma też ze dwadzieścia rodzajów oleju.
Jeśli zaś do robienia obiadu uda się zagonić Monikę, można przewidzieć, że nadużyje czosnku, a zapas suszonych pomidorów i śliwek ulegnie poważnemu uszczupleniu. W jej daniach aż brązowo od oliwek i papryki. Przyprawia po bałkańsku, na ostro. Laszlo i Arminius, gdy wpadli kiedyś na obiad, nie mogli wyjść z podziwu.
Wyposażenia dopełnia trochę sprzętów, które nieczęsto widuje się we współczesnej kuchni. Moździerze mosiężne i ceramiczne, miedziane rondle, prasa do sera, dzieżki do zaczyniania ciasta, małe żarna, maselnica… Do odmierzania składników służą dwie wagi, jedna szalkowa, druga to stary bezmian. Cały ten sprzęt jest sprawny i regularnie używany.
Stanisława mocniej dokręciła korbę praski. Ostatnie kilka kropli spłynęło rynienką do podstawionej szklanki. Alchemiczka uniosła zawartość i obejrzała ją pod światło. Płyn był mętny, ale kolor ją właściwie zadowolił.
– Olej orzechowy – powiedziała w zadumie jej kuzynka. – Nie prościej kupić w supermarkecie?
– Tamten jest rafinowany na gorąco, a nasz na zimno. – Monika cierpliwie tłumaczyła różnicę.
– To znaczy?
– Oj, to inna technologia. Tamten się gniecie i podgrzewa, żeby wyciekł. A my tylko gnieciemy i ściskamy.
– To jak z oliwą pierwszego i drugiego tłoczenia – wyjaśniła alchemiczka. – Poza tym kosztuje ździebko za drogo.
– Będziemy klarować? – zapytała księżniczka.
– E, po co? Zaraz i tak zużyjemy.
Rozgrzała tłuszcz na patelni. Rzuciła na to plastry mocno naczosnkowanej baraniny i krążki gruzińskiego sera. Niebiański zapach wypełnił mieszkanie.
– Ech, Gruzja… – Księżniczka wyjęła z lodówki dobrze schłodzoną butelkę wina Gurdjaani. – Nie byłam tam… No, będzie z dziewięćdziesiąt lat. To piękny kraj. Klasztor Sziomgwime, Mccheta… A i kuchnia ciekawa.
– Tak – westchnęła Stanisława. – Ale czasem nie warto wracać w miejsca, które się ukochało. Pamiętam taki karawanseraj w Egipcie. Śliczny, mały hotelik opodal piramid, prowadzili go Koptowie. Dziś stoi tam ohydny, dziesięciopiętrowy i pięciogwiazdkowy klocek. Nawet Etiopia bardzo się zmieniła. A jak jesienią wpadłam do Kruszewic…