– Inne istoty?
– Właśnie. Dlatego, zanim dziabniemy go kołkiem, trzeba sprawę dokładnie wyświetlić. Żebyśmy się nie pomylili – dodał i zamilkł, przypominając sobie dawne i nowsze pomyłki.
– Opowiedz mi o bionekrozie – poprosił Laszlo. – Dziadek, odnoszę wrażenie, sam niewiele wiedział. Nauczył mnie, jak rozpoznać wampira, ale…
– Podstawowa różnica między nimi a twoją Moniką… – Stary puścił oko, a młodzieniec zaczerwienił się jak burak. -…polega na tym, że wampiry są martwe. Nosferatu, żywe trupy. Mówi się o nich ostatnio „nie-umarli", ale to błąd definicji. Nazywa się ich też kainitami, wywodząc ich pochodzenie od biblijnego Kaina, ale to już zupełnie nowy wymysł. Nie pochodzą od nikogo. To pozbawione życia mięso.
– Ruszają się. Posiadają świadomość, inteligencję…
– Owszem, ale w ich ciałach nie zachodzą praktycznie żadne reakcje chemiczne. Nie rozkładają się.
– To co je porusza?
– To samo co nas, elektryczność. Impulsy, które powodują skurcze mięśni, przeskakują po neuronach martwego mózgu, przewodzą wzrok nieruchomych oczu. Nie wiedziałeś? Nie wodzą za tobą spojrzeniem, tylko przekręcają całą głowę.
– Jeśli mięśnie pracują, to muszą spalać cukry lub tłuszcze. Komórki potrzebują paliwa. I tlenu.
– Teoretycznie tak. Robiłem dwa razy w życiu wiwisekcję wampira. Próbowałem rozwiązać zagadki ich fizjologii. Im dłużej się tym zajmowałem, tym mniej rozumiałem. Na przykład ich, nazwijmy to, układ krwionośny. Serce nie bije, ale wystarczy trafić je kołkiem i wampir ginie. Dla odmiany, jeśli się je przestrzeli, nic się nie dzieje – dalej bydlę łazi, z dziurą na wylot… Srebro je zabija, woda święcona dotkliwie parzy, tylko trzeba mieć taką poświęconą przez katolickiego księdza. Pozostałe działają o połowę słabiej.
– Relikwie?
– Nie wiem. Nie miałem nigdy okazji sprawdzić.
– Jeśli nie trawią i nie działa u nich krążenie, to po co piją ludzką krew?
– No cóż, mam kilka teorii. Pierwsza jest taka, że ludzka hemoglobina jest im potrzebna do wytworzenia czegoś, nazwijmy to czynnikiem X, co powstrzymuje reakcje chemiczne, a tym samym rozkład ciała. Przyznaję, są w tym rozumowaniu luki, jednak dobrze trafiony wampir rozkłada się niemal w mgnieniu oka. Im jest starszy, tym szybciej i dokładniej. Książę Vlad rozsypał się na coś podobnego do popiołu.
– Jeśli zachodzą w nich zjawiska elektryczne, to muszą skądś brać energię. Nie wysysają jej z ludzi, aktywność elektryczna wyssanej krwi to jakieś śmieszne wartości. Z rozkładu chemicznego hemoglobiny nie uzyskają aż tyle. A może zjawiska jądrowe?
– To znaczy?
– Zimna synteza jądrowa. To, co usiłują od lat uzyskać najlepsi uczeni. Przemiana dwóch atomów wodoru w hel.
– Hmmm… – Stary zadumał się głęboko. – W zasadzie nigdy nie badałem, czy wampiry są radioaktywne. A chyba by były?
– Nie wiem, nie jestem fizykiem. Coś się wydziela w takich reakcjach, oczywiście nie jest to silne skażenie jak przy konwencjonalnej energii atomowej… Swoją drogą, za zimną fuzję dadzą od ręki nagrodę Nobla.
– Zatem, póki tego nie sprawdzimy, zostaje nam jedno wyjaśnienie. Choć jako naukowiec wzdragam się przed nim – westchnął Arminius.
– Hinduska prana, vis vitalis, siła życiowa kradziona żywym organizmom?
– Coś tak jakby. Magia.
– Czy potrzebują w takim razie w ogóle źródeł energii?
– Sądzę, że prawo jej zachowania jest uniwersalne. Jeden żydowski kabalista powiedział mi, że magia, choć istnieje realnie, to tylko zmiana. Czarownik może zmaterializować przedmiot czy regulować pogodę, ale dzieje się to zawsze kosztem samej struktury rzeczywistości. Jeśli gdzieś stworzy posąg ze złota, to w promieniu całych kilometrów ten metal zniknie. No i energia. Trzeba uporządkować atomy w nowy kształt.
Stanisława zatrzymała fiata pośrodku jednej z podkrakowskich wiosek. Wysiadła i rozejrzała się. Katarzyna wydostała się z drugiej strony. Zlustrowała domostwa położone wokoło.
– Coś jest nie tak – mruknęła. – Sądzisz, że najlepszy cieśla w Polsce może mieszkać w takim miejscu?
– Dlaczego nie? – Jej kuzynka zmarszczyła brwi.
– Wszystko tutaj zbudowane jest z cegły i pustaków. Nawet szopy są murowane…
– I bardzo dobrze, dzięki temu czerwoni go nie znaleźli. Zamaskował się idealnie.
– Żarty sobie stroisz!
– Założymy się?
Ruszyła do chaty oznaczonej feralnym numerem trzynastym. Zapukała do drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiadał, obeszła domostwo i zajrzała na podwórze. Staruszek w ortalionowym dresie rąbał sobie drewka. Jego twarz wyrażała ujemny iloraz inteligencji, a siekierę trzymał, jakby po raz pierwszy w życiu dostał takie narzędzie do ręki. Polana leżące na stosikach wokoło wyglądały fatalnie. Każde innej długości, wszystkie niemiłosiernie krzywe…
– Daruj sobie – prychnęła Katarzyna.
– To kamuflaż. – Stanisława stanęła przed starcem. – Topór żelazny w próg wbijam, by mocom nieczystym dostępu do domu bronić – podała hasło.
Zamarł w pół ruchu i popatrzył na nią uważnie. Upłynęła najwyżej sekunda i pamięć zaskoczyła.
Miał osiem lat. Godzinę wcześniej został sierotą. W spoconej dłoni trzymał pistolet ojca. Celował nawet tam, gdzie trzeba, ale nie mógł się przełamać, by pociągnąć za spust. Patrzył na dwóch czerwonoarmistów w budionnówkach i nie był w stanie wystrzelić. Ten wyższy uderzył go w dłoń i broń upadła na piach. Z daleka dobiegał huk dział. 15 sierpnia 1920 roku. Nie wiedział jeszcze, że ten dzień przejdzie do historii.
Niższy Rosjanin wyjął z drewnianej kabury mauzera. Chłopiec odruchowo zacisnął oczy. Coś uderzyło go w czoło. Kula? Rozchylił powieki. Nie, to tylko krew chlapnęła. Dwaj zdekapitowani wrogowie wolno osuwali się na ziemię. Młoda dziewczyna w eleganckim stroju do konnej jazdy wytarła zakrwawione ostrze szabli irchą. Schyliła się, podniosła pistolet. Otrzepała go z kurzu i przeładowała.
– Zaciął się? Na przyszłość pamiętaj, że rewolwer jest pewniejszy i poręczniejszy w użyciu – powiedziała, podając mu broń kolbą do przodu. – Jak masz na imię?
– Anzelm.
Przedstawiła się. Odruchowo pocałował jej dłoń. Z daleka wiatr niósł odgłos palby karabinowej.
– Dokąd ciągną główne siły? – zapytała.
– Na Radzymin – wykrztusił. – A sztab mają w Wyszkowie. A nasi są podobno gdzieś tam. – Wskazał dłonią na południe. – Mówią, że armia idzie z Dęblina na północny zachód.
– Wracaj do domu i ukryj się – poleciła. – Plącze się tu masa maruderów.
– Ale ja… – Gestem wskazał słup dymu znaczący miejsce, gdzie płonął przysiółek.
Zrozumiała bez słowa.
– W takim razie jedź ze mną. Zdaje się, mamy do dyspozycji dwa konie. – Chabety zabitych pasły się opodal. – Karabiny zostawmy, są zbyt nieporęczne. – Odpięła mosiny przytroczone przy kulbakach i rzuciła je w krzaki. – Jeździłeś kiedyś konno?
Kiwnął głową.
To był ciężki dzień, ale przeżyli do wieczora. Przedzierali się w stronę polskich pozycji, przez pola, sady, opustoszałe wioski, sosnowe zagajniki, wydmy i błota.
Kobieta stosowała starą, partyzancką zasadę, wymyśloną jeszcze w czasie potopu szwedzkiego. Ukrywali się przed większymi bandami, wybijała do nogi mniejsze. Zdumiewała go precyzja, z jaką posyłała na tamten świat kolejnych sołdatów. Obojętnie, czy strzelała z nagana, czy cięła szablą, nigdy nie pozwoliła sobie na zbędny albo nieostrożny ruch.