Atakowała zawsze znienacka, bez trudu likwidowała oddział nawet pięciu przeciwników. Nigdy nie strzelała w plecy, ale bez wahania dobijała rannych. Odbieranie życia nie sprawiało jej ani przyjemności, ani przykrości. Robiła to kompletnie bezrefleksyjnie, bez nienawiści czy wyrzutów sumienia, jak młynarz tępiący myszy. Wróg, który podepcze polską ziemię, ma pozostać w niej na zawsze. I tyle. Zabijała bez drgnięcia powieki i bez śladów zmęczenia. Próbował liczyć ciała, ale szybko go to znużyło. Kim była? Nie miał pojęcia. Momentami wydawało mu się, że to sama śmierć przybyła na pole bitwy. Ale czy kostucha przeszukiwałaby kieszenie i sakwy zabitych?
Jej garsonka pokryła się kurzem, toczek przekrzywił, pot skleił włosy, na twarzy miała szare smugi brudu, mimo to nadal sprawiała wrażenie eleganckiej. Była skuteczna, zabójczo skuteczna, ale jednocześnie wcale nie wyglądała na żołnierza. Samotna bogini łowów, która wybrała sobie taką a nie inną dwunogą zwierzynę. Szlachcianka z Kresów, twarda jak kawałek hartowanej stali, broniąca polskiej ziemi przed zbezczeszczeniem. Pistolet ojca się przydał. Anzelm wystrzelił trzy razy, trzykrotnie ratując jej życie. Umiała okazać wdzięczność. Tydzień później, gdy dotarli do Krakowa, zarekomendowała go do najstarszego i najszacowniejszego cechu.
– Droga pani Kruszewska. – Uśmiechnął się szeroko, a potem pobladł i odskoczył w tył, żegnając się odruchowo. – Tfu! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!
– Ja też się cieszę, że cię widzę. Jest robota.
– Na tamtym świecie mam dwory stawiać? – Zasłonił się siekierą, cofając pomalutku.
– No co ty? – prychnęła. – Skąd to idiotyczne podejrzenie?
– Przychodzisz stamtąd? – Wskazał dłonią niebo. – Czy stamtąd? – Jego palec wycelował w ziemię.
– Żyję. – Wzruszyła ramionami. – Nie umarłam.
– Minęło osiemdziesiąt lat, a ty ciągle masz tyle samo? – Pierwsze zaskoczenie minęło.
Nie bał się. W jego głosie była wyłącznie ciekawość. Już wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy, wyczuł, że nie jest to zwykła kobieta. Choć nie sądził, że aż tak…
– Jak już wspomniałam, jest robota… Zbudujesz coś dla mnie?
– Skoro mnie odnalazłaś, wiesz, kim jestem – powiedział cicho. – Zresztą to poniekąd twoja zasługa. Wiesz, jakich prac się podejmuję. Ale dla ciebie zrobię wszystko. Nawet jeśli będzie trzeba stawiać chlewik z pustaków.
– To będzie naprawdę trudne zadanie. Trzeba postawić dwór. Tak, aby przetrwał pięćset lat. Z grubych belek. Niestety świeżych, nie mam czasu na leżakowanie drewna.
Uśmiechnął się pod nosem i gestem zaprosił kobiety do stodoły. Budynek aż po sufit wypełniony był drewnem. Pnie starannie ociosano. Musiały czekać tu od dawna. Surowiec był wyleżakowany, wysuszony, gotów…
– Liczyłem, że nim zamknę na zawsze oczy, pojawi się jeszcze jakiś spóźniony o kilka dziesięcioleci klient -szepnął. – Jak duży dom chcesz stawiać?
Podała mu plany wykreślone przez Alchemika. Rzucił na nie okiem i przez chwilę obliczał coś w pamięci.
– Wystarczy na styk. – Ucieszył się. – A może i trochę zostanie. Któż to rysował?
Na ostatniej stronie znalazł podpis mistrza Michała i jego brwi uniosły się do góry.
– Dzień niespodzianek – mruknął. – To i on żyje? Hm, w sumie można się było tego spodziewać. Jak to robicie?
– Mamy czerwoną tynkturę, kamień filozoficzny – wyjaśniła dziedziczka. – Umiejętnie dawkowany zatrzymuje procesy starzenia się organizmu. A dokładniej, wspomaga mnożenie się komórek i chroni DNA przed uszkodzeniami. Pierwszą dawkę łyknęłam, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, i już się nie zestarzałam…
– Ciekawe. I często to zażywacie?
– Jedna porcja na mniej więcej pięćdziesiąt lat – wyjaśniła. – Jeśli sobie życzysz…
– Pięknie dziękuję. – Roześmiał się. – Przez następne pół wieku mam chodzić bez zębów, na wpół ślepy, z reumatyzmem, chorymi nerkami i wątrobą, która dawno już przestała tolerować piwo? Tylko tego mi brakowało. A tak w ogóle, to ile naprawdę masz lat? – Przechylił głowę zaciekawiony.
– Nieładnie pytać damę o wiek – zażartowała. – Na kiedy możemy się umówić?
– Jeśli to niedaleko, to mogę jutro podskoczyć, obejrzeć miejsce. I załatw transport. – Wskazał belki.
– Ile to będzie kosztowało? Wzruszył ramionami.
– Dla przyjaciół zawsze pracuję za darmo.
Alchemik skończył pakować niewielką walizkę. Unikał podróżowania z dużym i nieporęcznym bagażem. Mały aparat cyfrowy, palmtop, bielizna, koszula na zmianę, krawat, na wypadek gdyby musiał nadać sobie bardziej godny wygląd, notatnik i wieczne pióro. Ubranie ma na sobie, zegarek na ręce, telefon w kieszeni. Pora ruszać w drogę. Zamówił taksówkę.
– Grafitowy volkswagen za pięć minut – zaszczebiotała dyspozytorka.
Zszedł spokojnym krokiem na dół. Samochód właśnie podjechał. Taksówkarz wykonał zachęcający gest.
– Pan zamawiał?
– Miało być grafitowe auto, a to jest czerwone – mruknął ze zdumieniem Alchemik, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.
– Byłem bliżej – wyjaśnił taryfiarz, zapuszczając silnik – to mnie skierowali… Dokąd szanowny pan sobie życzy?
– Na lotnisko… – Michał urwał w pół słowa. W domniemanej taksówce nie było taksometru.
Instynkt zadziałał błyskawicznie. Alchemik szarpnął za klamkę, ale drzwi były już zablokowane. Po nóż nie zdążył sięgnąć, ukryta pod tapicerką siedzenia mata elektryczna poraziła go napięciem co najmniej piętnastu tysięcy wolt. Świadomość zgasła.
Rozdział 2
Pociąg wtoczył się na peron. Laszlo i Arminius opuścili wnętrze wagonu. Od morza wiała przyjemna bryza. Wyszli przed budynek dworca. Drewniane, piętrowe domy, szerokie ulice, wokoło miasta pierścień wzgórz.
– Ładnie tu. – Młody uśmiechnął się lekko.
– Ładnie – przyznał stary.
Ruszyli przed siebie. Nad kanałem przerzucony był most. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć na cumujące w dole łódki. Stare magazyny kupieckie stały na palach wyrastających prosto z wody. Poszli kawałek naprzód, potem skręcili w prawo. Wszystkie budynki wyglądały bardzo podobnie. Ściany z belek, obite zachodzącą na siebie, pomalowaną na biało klepką.
– Widzę tu raczej więcej pracy dla cieśli niż dla naszego Architekta, który chyba specjalizował się w monumentalnych budowlach z kamienia – mruknął Laszlo. – Wszystko z drewna.
– Pozory mogą mylić – odparł stary łowca. – Może to murowane, tylko obite tak, żeby wyglądało zgodniej z tradycją? Zresztą do centrum jest jeszcze kawałek…
Niebawem dotarli do maleńkiego hoteliku „Pod Wesołym Mnichem". Siedząca w recepcji panienka potwierdziła ich rezerwację. Dostali ładny pokój od strony ulicy.
– Godzinka na odpoczynek i idziemy na miasto – zadecydował Arminius. – Trzeba się trochę rozejrzeć, a potem czeka nas praca w archiwum.
– Gdzie? – Jego towarzysz wytrzeszczył oczy.
– Pogrzebiemy trochę, zanim dobierzemy się do naszego ptaszka, trzeba wszystko bardzo starannie zaplanować.
Poleżeli tę godzinkę na wygodnych tapczanach, ze stopami opartymi o zagłówki, co wedle Arminiusa miało przyspieszyć regenerację sił witalnych, i mogli ruszać. Powędrowali przez Trondheim i niebawem dotarli do katedry Nidaros. Szarą bryłę kościoła otaczał rozległy park. Stare drzewa szumiały cicho. Po wysypanych żwirem alejkach przechadzali się turyści.