– Dawny cmentarz – mruknął Arminius, rozglądając się wokoło. – Zniwelowany, ale…
– Wyczuwasz coś?
– Nic szczególnego. Oni nie są żywi. Ale miejsce jest ciekawe. Z wielu różnych przyczyn – dodał i zamilkł.
– Sądzisz, że Architekt z jakiegoś powodu lubi tu przebywać? Coś go tu przyciąga?
– Tak mi się wydaje. Ten kościół wielokrotnie płonął, ciąży nad nim swoiste fatum. Ale za każdym razem wznoszono go na nowo, upiększano, przywracano mu dawną świetność. Ostatnia odbudowa zakończyła się ledwie kilkadziesiąt lat temu.
– Czy za każdym razem przykładał do tego rękę?
– Nie wiem. Do większości zmian tak, ale czy do wszystkich? To między innymi musimy sprawdzić.
Jedna z kaplic opleciona została rusztowaniami. Robotnicy czyścili szary kamień i uzupełniali wykruszone spoiny między blokami. Ubrani byli w koszule z logo firmy na plecach.
– Nawet dziś, nawet w tej chwili, jego myśli kierują się ku tym murom. – Stary przyrodnik patrzył na nich chłodno i badawczo. – Można powiedzieć, że to dzieło jego życia. Chyba największa rzecz, jaką stworzył.
– A Hagia Sophia?
– Może nie był głównym architektem? A może i tam pojawia się co jakiś czas, by likwidować uszkodzenia. Tak czy siak, teraz jest tutaj i mamy szansę go dopaść.
– Sądzisz, że przyjdzie skontrolować stan robót? Byłaby okazja, żeby go sobie poobserwować.
– Niewykluczone. Ale na razie chodźmy pozwiedzać. O człowieku najlepiej opowiadają jego dzieła.
– O ile Architekt jest człowiekiem… – mruknął Laszlo pod nosem.
Minęli sklepik z pamiątkami, kupili bilety. Stanęli przed frontonem budynku, podziwiając umieszczone na gzymsach figury świętych.
– Jedna z największych budowli sakralnych świata, najdalej na północ wysunięta katolicka katedra – westchnął stary. – Przed reformacją siedziba arcybiskupia zawiadującego dziesiątkami parafii i klasztorów. A teraz bezczeszczą ją jakieś heretyki po Lutrze…
– Zorganizujmy krucjatę. – Laszlo na wszelki wypadek nie przyznał się, że sam jest luteraninem.
Wkroczyli do mrocznego wnętrza. Przeszli ogromną nawą przedzieloną szerokim transeptem.
– Kiedyś stała tu srebrna trumna ze zwłokami świętego Olafa i biło ocembrowane źródełko z cudowną wodą – powiedział Arminius. – Ech, czasy upadku…
Zajrzał do trzymanego w dłoni folderu. Obeszli boczne kaplice, przez długą chwilę podziwiali klejnoty koronne norweskich królów zamknięte w pancernej gablocie. Potem po stromych schodkach zeszli do krypty. Pomieszczenie było niskie. Masywne, kamienne filary podtrzymywały strop. Zgromadzono tu imponującą kolekcję średniowiecznych płyt nagrobnych i komemoratywnych.
– Przynajmniej raz został tu pochowany. – Laszlo zatrzymał się przed jedną z nich.
Przed wieloma dziesięcioleciami musiała być wpuszczona w posadzkę kościoła. Powierzchnię kamienia wygładziły tysiące stóp. Napisy wytarły się, podobnie jak wizerunek zmarłego. Pozostał tylko zarys sylwetki. Ale ciągle widać było filar dżed na piersi sportretowanego.
– Pochowany – powtórzył Arminius.
– Sądzisz, mistrzu, że to jedyna krypta? – Młody obrzucił wzrokiem pomieszczenie. Nisko sklepione przejścia prowadziły gdzieś dalej i dalej.
– Na pewno nie. Tę odkryto podczas odbudowy. Ale z pewnością jest ich dużo więcej.
– Skoro został tu choć raz pogrzebany, to może…?
– Sądzisz, że okresy, nazwijmy to, nieaktywności przesypia w którejś z krypt? Ciekawa koncepcja.
– Sprawdzimy?
– Trzeba by rozebrać kościół. – Arminius uśmiechnął się lekko. – Ale widzę w twoim rozumowaniu jedną drobną lukę.
– Bo…?
– Nie znamy charakteru tego stwora. Nie wiemy nic o jego biologii czy też bionekrozie. Pojawia się to tu, to tam, ale czy przesypia jakoś okresy, w których nigdzie nie stwierdziliśmy jego obecności, czy może cały czas wędruje po świecie?
– To też musimy sprawdzić.
– Oczywiście.
Wyszli z lochów i opuściwszy kościół, skierowali się w stronę kamiennych budynków opodal.
– Pałac biskupi – wyjaśnił łowca. – Muzeum archeologiczne i pracownie naukowe, ale nas bardziej interesuje archiwum i biblioteka.
Pół godziny później zasiedli w czytelni. Stary uruchomił czytnik. Dziewczyna obsługująca czytelników przyniosła mu kilka rolek mikrofilmów. Laszlo zagłębił się w grubej monografii dotyczącej odbudowy katedry. Żaden z nich nie znał norweskiego, wypisali więc na kartkach kilka słów kluczowych i obłożyli się słownikami.
Stanisława obejrzała uważnie resztki gąsiora. Zielonkawe szkło, miejscami grubsze, miejscami cieńsze, pełne bąbli powietrza, tu i ówdzie naznaczone ciemnymi plamami zanieczyszczeń. Stare. Dziedziczka mogła się oczywiście mylić, ale przypuszczała, że baniak pochodził z początków dziewiętnastego wieku, a kto wie, czy nie był starszy. W każdym razie wykonano go w czasach, gdy każdy kawałek szkła był cenny, a stłuczoną flaszkę, zamiast wyrzucić, przetapiano na coś nowego. Teraz zawartość. Ostrożnie ściągnęła kruszącą się w palcach powłokę starego wosku. Sznurka po tylu latach nie zdołała rozsupłać. Cztery grube zwitki wilgotnych papierzysk… W nozdrza uderzyła ją silna woń stęchlizny. Ostrożnie rozprostowała pierwszy. Akty własności Kruszewic, zaopatrzone w pieczęci cesarsko-królewskich kancelarii. Starsze dokumenty: wyciągi z ksiąg grodzkich, umowy kupna-sprzedaży, listy zastawne, jakieś weksle z końca osiemnastego stulecia.
– Gdyby uchwalono ustawę reprywatyzacyjną, miałybyśmy podkładkę do procesów o połowę tego powiatu – mruknęła.
Katarzyna w zadumie skinęła głową.
Drugi zwitek. Korespondencja, listy pisane różnymi charakterami pisma. Starsze i nowsze. Jeden opatrzony zamaszystym podpisem mistrza Michała, inny z autografem Jana III Sobieskiego. Instrukcje dla plenipotentów, sprawozdania, nawet kilka listów miłosnych. Znajoma kartka z ręcznie czerpanego papieru. Stanisława miała ochotę od razu schować ją pod obrus, ale powstrzymała się. Kuzynka, zafascynowana odkryciem, nie zwróciła uwagi na czerwień jej policzków. Dwa pozostałe pliki to część kronik majątku. Pierwszy, kilkadziesiąt kart bardzo chropawego papieru, pochodzi z Kruszewic Nowych. Drugi, dużo grubszy, powstał po powrocie na dawne śmieci. Niestety, nasiąkł wilgocią i tusz nieco się porozlewał.
– Trzeba będzie wysuszyć i zakonserwować – zauważyła Katarzyna. – Sądzę, że nawet da się odczytać…
– No, nie wiem. – Stanisława pokręciła z powątpiewaniem głową, patrząc na stronice zapisane niewprawnym pismem jej ojca. – Plamy zajmują sporą powierzchnię.
– Zaczniemy od zeskanowania tego z dużą głębią kolorów – zadecydowała agentka. – I spróbujemy wyciągnąć coś za pomocą zabaw kontrastem. Jeśli to nie pomoże, zrobimy zdjęcia w podczerwieni i ultrafiolecie.
– A jeśli i to nic nie da? – zaciekawiła się Monika, stając w drzwiach.
Musiała usłyszeć koniec rozmowy…
– Termowizja, rentgen i inne takie – uśmiechnęła się Katarzyna. – Ale na razie trzeba po prostu delikatnie to wysuszyć. A potem napiszemy historię rodu. – Spojrzała spod oka na kuzynkę.
– Nieczęsto bywałam w domu – powiedziała Stanisława – ale pomogę ci. W dokumentach z pewnością nie ma wszystkiego.
Przebudzenie nie należało do szczególnie przyjemnych. Leżał na czymś twardym i nierównym. Otworzył oczy. Przetoczył wzrokiem wokoło. Niewielka cela, solidne sciany z czerwonej cegły. Zamurowane okienko. Nieduże drzwi, drewniane, ale okute metalem. Pod sufitem zapalona goła żarówka, obok kamerka przemysłowa i głośnik. Podłoga też ceglana, położona raczej krzywo, na ścianach zacieki. Instynkt podpowiedział mu, że znajduje się pod ziemią. Pociągnął nosem. Paskudna, piwniczna woń… Nie, nie do końca piwniczna. Powietrze jest stęchłe, ale nie czuć w nim pleśni, gnijących kartofli ani zbutwiałego drewna. Ciekawe.