– Barinia Kruszewska, my som… – zaczął ten potężniejszy głuchym, gardłowym głosem, podczas gdy jego żylasty towarzysz wykonał głęboki ukłon, zamiatając kapeluszem ziemię.
– Pani wybaczy – odezwał się po polsku, ze śpiewnym, kresowym akcentem. – Mój brat nie włada, niestety, piękną mową Słowackiego i Mickiewicza. Ale nieźle rozumie…
– Cieśle do budowy dworu – domyśliła się Stanisława natychmiast. – Zaczniemy jutro – przeszła płynnie na ukraiński. – Na razie zapraszam na kolację.
Jej przyjaciółki przesunęły się, robiąc miejsce przy grillu.
– Pawło Miedwiedczuk – przedstawił się olbrzym w chustce.
– A ja jestem Ihor – dodał szczupły. Dziewczyny wymieniły swoje imiona. Monika wzięte bochenek chleba, pocięła go na grube pajdy. Mięso już dochodziło. Przybysze przynieśli z samochodu dwie butelki mołdawskiego wina.
Rozklekotany star przyjechał o ósmej rano. Czeczeńcy musieli pakować go przez pół nocy. Teraz sprawnie zabrali się do wyładunku. Obaj Ukraińcy wygramolili się ze swojego samochodu i raźno ruszyli do pomocy. Wreszcie pusta ciężarówka zawróciła po następną partię belek. Anzelm przyjechał na swoim komarku. Spomiędzy belek wyciągnął przywiezioną przez Czeczeńców torbę narzędzi. Dziwne, archaicznie wyglądające dłuta, świdry, jakieś nieduże siekierki, trochę nowoczesnego sprzętu, profesjonalne piły tarczowe i wiertarki firmy, której nazwy agentka nigdy nawet nie słyszała.
Stanisława rozwinęła kilka trzydziestometrowych przedłużaczy i uruchomiła agregat prądotwórczy. Stary mistrz i obaj cieśle obnażyli głowy. Czeczeńcy rozłożyli dywaniki, a potem uderzyli czołami w stronę Mekki. Chwila modlitwy przed rozpoczęciem pracy. Anzelm zapalił kaganek i obszedł fundament dookoła. Niech ogień oczyści to miejsce. Obmiótł schody i z szacunkiem dotknął dłonią znaku dżed wykutego na jednym ze stopni.
– Monika mówi, że to gmerk, czyli znak architekta – powiedziała Katarzyna.
– I to nie byle jakiego. – W głosie starego zabrzmiał głęboki szacunek. – Samego założyciela naszego cechu, Hirama, wielkiego budowniczego świątyni Salomona. Uczyniony jego ręką…
– E, może ktoś inny sobie przywłaszczył – mruknęła. – Nie sądzę, żeby ten kamień przywieziono aż z Jerozolimy.
Stary uśmiechnął się kpiąco, ale nic nie powiedział. W niedużym plastikowym kubełku wymieszali trochę dziwnej zaprawy, pokryli kamienie i zaczęli układać belki. Kładli je w dwa rzędy, zostawiając tylko niewielki odstęp. Pierwsza warstwa, druga… Stary mierzył i zaznaczał na drewnie linie cięcia. Agentka i alchemiczka poszły do sadu i zabrały się do pracy. Monika zaczęła nosić ciężkie kłody. Na ten widok brwi Ihora uniosły się do góry. Nic nie powiedział, ale od czasu do czasu rzucał jej badawcze spojrzenie. W wolnej chwili szepnął coś bratu. Starali się ani na moment nie odwracać do niej plecami. W końcu zauważyła. Stanęła przed Pawłem, wzięła się pod boki.
– No i co? – zagadnęła. – Coś się wam nie podoba? Olbrzym zacisnął tylko pięści.
– Chto ty? Upir czi wowkułaka. - zapytał Ihor. Rozejrzała się za Stanisławą.
– Pyta, czy jesteś wampirem, czy wilkołakiem – wyjaśniła pogodnie alchemiczka.
– Sam zgadnij. – Księżniczka uniosła język i strzeliła w powietrze ssawką.
Ihor jednym susem znalazł się między nimi i zasłoniwszy brata własnym ciałem, dobył z pochwy sztylet. Nie atakował, czekał skupiony, i tylko krople potu pojawiły mu się na skroni. Pawło, wyglądając nad jego ramieniem, otworzył usta w olśniewającym uśmiechu. Wszystkie zęby miał trójkątne. I było ich naprawdę dużo.
– Mojej przyjaciółki się czepiasz, a twój brat to zdaje się czuchajster - warknęła dziedziczka.
– Może byście się tak wzięli do roboty? – Anzelm nadszedł, zwijając taśmę mierniczą. – Jak dotąd nikt chyba nie obudził się zjedzony ani pogryziony? Więc po co się kłócić?
– Dobra, dobra. – Ihor uśmiechnął się lekko. – Gryźć nie będziesz?
– Nie używam ludzi – prychnęła Monika. Schował nóż. W południe Czeczeńcy przywieźli resztę drewna i już zostali do pomocy. Do pierwszej ściany wyrosły blisko metr w górę. Stary chodził z wiertarką i robił dziury, a jego dwaj pomocnicy wbijali w nie kołki. Jak do tej pory nie użyli ani jednego gwoździa. Monika pomagała im, poranne nieporozumienia poszły w niepamięć.
Kruszewskie zabrały się do robienia obiadu. Katarzyna pozbierała niepotrzebne obrzynki desek i dorzuciła na grill. Płomień liznął je po wierzchu i przygasł. Spróbowała rozdmuchać żar, ale nic to nie dało. Po prostu nie chciały się palić.
– Co za licho?
Grube, sosnowe polano leżące obok zajęło się bez trudu.
– Dobre drewno budowlane – powiedziała przechodząca obok księżniczka. – To się nie zapali.
– Nasączone impregnatem czy co?
– Nie. Są w roku specjalne dni. Księżyc musi być w odpowiedniej fazie. W dzień się wybiera drzewa, bo nie wszystkie się nadają, a nocą o określonej godzinie ścina. Takie drewno potem się nie pali.
– Bzdury gadasz. – Agentka polała kawałek deski rozpałką i wsadziła do ognia.
Buchnął płomień, powierzchnia okopciła się, a potem wszystko zgasło.
– Kurde!
– I właśnie dlatego takim jak Anzelm płacono czasem nawet tyle złota, ile ważyli. – Monika uśmiechnęła się lekko, widząc jej furię. – Spróbuj termitem – doradziła.
– Tylko może lepiej po obiedzie – mruknęła Stanisława, rozkładając kiełbasę na ruszcie.
– Mhm… – Jej kuzynka po raz kolejny stwierdziła, że niewiele jeszcze wie o życiu. – O co chodziło z tymi zębami?
– Pawło jest czuchajstrem.
– Co za diabeł?
– Oj tam, zaraz diabeł, nie przesadzajmy. Czasem wśród Hucułów rodzą się tacy. Mają ostre zęby i rosną strasznie wielcy. Dawniej wyganiano ich, żeby żyli w lasach.
– Zwykła anomalia genetyczna?
– Mniej więcej jak w przypadku Moniki.
Informatyczka poczuła straszliwy zamęt w głowie.
– Wilkołaki też istnieją? Może jeszcze elfy i krasnoludy? – prychnęła.
– Może teraz, gdy nie gotuje się już często na piecu, wymarły. Wilków też już nie ma tak dużo…
– Co ma piernik do wiatraka?
– Wilkołak rodzi się, gdy kobieta nie uważa i kawałek węgla wpada jej do garnka podczas gotowania wigilijnej wieczerzy. Drugim sposobem jest zjedzenie mięsa ze zwierzęcia, które rozszarpały wilki. Jeśli potem urodzi dziecko… Tak przynajmniej opowiadali. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam oborotnia, choć w dzieciństwie dużo się o nich nasłuchałam.
Po obiedzie praca ruszyła z kopyta. Agentka z niedowierzaniem patrzyła, jak ściany rosną w oczach. Z drugiej strony, odpowiednio ponacinane, świetnie spasowane belki łączyło się równie łatwo jak klocki lego. I pracowało tu jednocześnie kilkunastu fachowców. Skończyli o dziewiątej.
– Tydzień takiej roboty i będziecie mogły już mieszkać – stwierdził Anzelm z zadowoleniem. – Umów hydraulika na środę.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Stanisława.
Stary majster wsiadł na motorower i pojechał. Czeczeńcy zapakowali się na ciężarówkę i również ulotnili.
– Uaaa… – Katarzyna przeciągnęła się. – Sporo zrobiliśmy. Pora odpocząć.