– Wreszcie, co wydało mi się najciekawsze, znak ten pojawia się w kilku miejscach partii murów rekonstruowanych w dziewiętnastym i dwudziestym wieku. Co więcej, sądząc z dzienników budowy, ktoś zostawił go dwukrotnie, na samym początku i w trakcie ostatnich prac wykończeniowych.
– Znakomicie się spisałeś.
– Znalazłem też jeden na ścianie, która obecnie poddawana jest konserwacji.
– Nasz ptaszek pojawiał się co pięćdziesiąt lat i za każdym razem jako ktoś na tyle ważny, że mógł wejść i kuć na murze, co mu się podoba… – zadumał się stary. – No fakt, to wystarczający okres, by poprzednia ekipa poszła na emeryturę. Odbudowa była dziełem trzech pokoleń fachowców…
– A co tobie udało się ustalić?
– Użyłem programu porównującego twarze, który ostałem od Katarzyny Kruszewskiej. – Łowca uruchomił swojego laptopa. – Wrzuciłem tam wszystkie dostępne zdjęcia ludzi, którzy mieli coś wspólnego z odbudową, od prostych robotników po miejskich notabli. Dodałem też zdjęcie Riedla. I wiesz, co mi wyszło?
– Tak?
– Nic. Zero… Na pewno tu bywał. Musiał zostać sfotografowany, choćby przypadkiem. A tymczasem… – Strzelił palcami.
– Czy to oznacza, że się pomyliliśmy? W monografii, którą rozpracowywałem, i innych materiałach pojawia się teoria, że ten filar mógł być gmerkiem rodu budowniczych.
– Ród architektów istniejący od czasów egipskich, przekazujący wiedzę i zawód z pokolenia na pokolenie, znaczący swoje budowle symbolem, którego pierwotnego znaczenia już sam nie pamięta? – Arminius zadumał się głęboko. – Możliwe, że masz rację. Ale jak, w takim razie, wyjaśnisz to?
Odwrócił w jego stronę ekran.
– Zeskanowałem z mikrofilmów sto trzydzieści podpisów ludzi związanych w różnych epokach z katedrą, a następnie porównałem z wcześniejszym zbiorem. Zwróć uwagę na podobne charaktery pisma. Ten sam sposób kreślenia liter…
– Identyczne czy… podobne? – Laszlo popatrzył czujnie.
– Ha, podoba mi się twoja dociekliwość – uśmiechnął się łowca. – Masz ścisły umysł, a to w naszym zawodzie bardzo ważne. Podpisy są podobne. Jednak charakter pisma nie jest identyczny. Znasz się trochę na grafologii?
– Nie bardzo.
– Wyróżnia się zazwyczaj około czterdziestu cech indywidualnych pisma, poczynając od kroju liter, poprzez sposoby łączenia ich w wyrazy, skończywszy na takich subtelnościach jak siła nacisku na papier, kąt trzymania długopisu lub pióra et cetera, et cetera…
– Rozumiem.
– Dobry fałszerz jest w stanie podrobić około kilkunastu cech indywidualnych, co zazwyczaj wystarcza, żeby wprowadzić w błąd przeciętnego człowieka. Genialni fałszerze, pracujący dla wywiadu i innych tajnych służb, potrafią, używając całego arsenału środków technicznych, podrobić nieco ponad połowę cech indywidualnych.
– Ile łączy te podpisy? – Laszlo z trudem panował nad podnieceniem.
– Jakieś siedemdziesiąt procent. Wszystkie posiadają ten sam zestaw.
– Jeśli kilkanaście wystarczy, żeby oszukać oko…
– Nie powiedziałem ci czegoś na początku. Cechy analizuje się od tych najłatwiejszych do zauważenia, skończywszy na najtrudniejszych. On zmieniał te pierwsze.
– Czyli inaczej pisał daną literę, ale zgadzał się kąt trzymania pióra czy na przykład sposób łączenia „r" i „z"?
– Tak. Już pod koniec osiemnastego wieku wiedział, Że musi się kryć, bo ktoś go może zidentyfikować po charakterze pisma.
– To obala moją teorię o rodzie architektów – zafrasował się młody łowca. – Bo wtedy mogliby stosować na przykład wymyślną kaligrafię, ale w najlepszym razie opanowaliby cechy podstawowe…
– Tak.
– A zatem twoja hipoteza znajduje potwierdzenie
– Architekt jest tylko jeden.
Rozdział 3
Straszliwy ból targnął ciałem. Alchemik czuł, jak z jednego punktu na ramieniu promieniuje na wszystkie strony potworna siła wykręcająca mięśnie i stawy, przywracająca brutalnie życie uśpionemu organizmowi. Odkaszlnął, nadając językowi właściwe położenie. Nie miał już w nozdrzach zatyczek. Ból słabł. Mistrz odzyskiwał zdolność widzenia. Klęczący obok człowiek w szarym płaszczu odstąpił od Sędziwoja. Dwaj inni stali nieco dalej. Widział ich twarze ocienione kapturami i choć nie poznawał, instynkt podpowiedział mu, że to z nimi walczył wtedy w zaułku. Jeden wspierał się na kuli. A więc rana biodra zgodnie z przewidywaniami okaleczyła go na zawsze.
– Ty sukinsynu. – W głosie mężczyzny zabrzmiał autentyczny podziw.
Alchemik go rozpoznał. To on uprzednio mówił przez głośnik.
– Co, nie przewidzieliście tego? – wychrypiał.
– Skąd znasz tajne rytuały joginów czohed? – zapytał Wilk.
Kaptur opadł mu w tył. Twarz jak twarz. Blada, z wąskim, ostrym nosem. Przeciętna. Tylko oczy paskudne, wredne i miotające gniewne błyski.
– Myślę, że ciekawsze jest, skąd wiedzieliście, jak mnie obudzić – odwarknął Michał. – I skąd wiesz, że to czohed?
Zesztywniałe stawy uniemożliwiały walkę. Szkoda, miał tego dupka dosłownie na wyciągnięcie ręki…
– Jeden zero dla ciebie – mruknął wróg. – Jakie jeszcze zdolności ukrywasz?
– Idź do diabła.
Życie wracało, krążąca coraz szybciej krew rozgrzewała ciało. Stawy odzyskiwały elastyczność. Wilk wyczuł to i odsunął się na bezpieczną odległość.
– Nie takich łamaliśmy – powiedział, ale w jego głosie nie było już pewności siebie.
– Próbujcie dalej.
– Jeśli będzie trzeba, potniemy cię na plasterki… I posypiemy rany solą.
– I to mają być te supernowoczesne tortury, które mi obiecywałeś? – zdumiał się Alchemik.
– Stare, ale skuteczne. Wyciśniemy z ciebie prawdę jak serwatkę z twarogu. A jeśli się nie uda, pójdziesz do piachu. A ściślej mówiąc, do wapna.
– Nie boję się śmierci. Zbyt długo jej się wymykałem. – Uśmiechnął się drapieżnie. – Ale wy się boicie. – Zmrużył oczy.
– Owszem, jednak to tylko wzmaga naszą determinację. Mistrzu, po co mamy się kłócić, po co nam ta cała nienawiść, trupy, tortury. Cenimy twoją ogromną wiedzę i gotowi jesteśmy sowicie cię opłacić. Wymień tylko sumę.
– Nie. Powinieneś wiedzieć, że my, alchemicy, nie sprzedajemy swoich sekretów. Ci, którzy są godni, otrzymują je za darmo, reszta musi obejść się smakiem.
Wilk ze złością odwrócił się na pięcie i zatrzasnął drzwi. Sędziwój przymknął oczy. Odpłynął. Dawno już nie próbowano go przekupić. Bardzo dawno. Skoncentrował się, wywołując wspomnienie z głębin pamięci. Minęło tyle lat, a on nadal czasem wspominał podmuch ciepłego, jesiennego wiatru na twarzy…
Wjechał na szczyt wzgórza. Była późna jesień, wicher szarpał ostatnimi liśćmi wiszącymi jeszcze na drzewach, na szczęście słoneczko przygrzewało, a trakt nie rozmiękł od deszczów. Zamek w Gross-Sachsenheim górował nad osadą rozłożoną w dolinie. Mistrz Michał ściągnął cugle i długą chwilę podziwiał miasteczko. Nieduże, ładne kamieniczki, czerwone dachówki, wąskie, brukowane uliczki. Zjechał do bramy, gdzie zatrzymali go strażnicy. Zaraz też nadszedł zarządca. Słyszał o nim, ale nie spotkali się dotąd osobiście. Hans Assmann nosił piętno jednego z tych eksperymentów, kiedy dla zdobycia okrucha wiedzy na szalę przeznaczenia rzuca się własne życie. Połowę twarzy wypalił mu kwas albo ogień. Tkanka zdołała się zabliźnić, ale wyglądał przerażająco. Pośród skóry zrytej dziurami niczym powierzchnia księżyca błyszczało nietknięte jakimś cudem oko.