– Czekaliśmy na was, mistrzu Michale. – Uśmiechał się. – Zaszczytem jest powitać w naszych skromnych progach tak uzdolnionego i wsławionego tak licznymi osiągnięciami adepta sztuki hermetycznej.
– Mnie również miło spotkać osobiście jednego z najzręczniejszych badaczy sekretów ciał wybuchających, mistrzu Assmann. – Sędziwój ukłonił się z szacunkiem.
– Pozwólcie za mną.
Zeskoczył z konia i poprowadził gościa za sobą. Przekroczyli bramę. Wzdłuż głównej ulicy, w podcieniach, rozłożyły się dziesiątki kramów. Pociemniałe, drewniane lady, daszki z płótna, które jeszcze nie zdążyło spłowieć. I niesamowita pstrokacizna wyłożonych na blaty towarów. Blade kryształy kwarcu, zielone bryły malachitu, czerwone jak krew korale, całe słoje zasuszonych chrząszczy, butle rozmaitych olejów, pudełka z metalu i drewna, kryjące wewnątrz cenniejsze ingrediencje.
– Mamy kupców wyspecjalizowanych w dostarczaniu wszelkich rzadkich minerałów – wyjaśnił Hans. – Na żądanie są w stanie sprowadzić dowolną substancję.
– Ile czeka się na realizację zlecenia? – Michał z trudem ukrył podniecenie.
– Nie dłużej niż cztery tygodnie. Oczywiście, mówimy o rzeczach naprawdę rzadkich. Prawie wszystko mają zmagazynowane na miejscu. I ceny są przystępne.
– Rozumiem.
– Tu są warsztaty. – Przewodnik gestem wskazał uliczkę wcinającą się między domy.
Dobiegał z niej miarowy stukot młotów, brzęczenie metalu, któryś z kowali śpiewał przy pracy rytmiczną; niemiecką piosenkę. Bruk pokrywał rdzawy nalot.
– Warsztaty? Co oferują?
– Nasi rzemieślnicy zostali bardzo starannie wybrani. Książę wyszukał najlepszych fachowców z Rzeszy, Italii, Anglii i Niderlandów. W ciągu kilku godzin są w stanie wykonać dowolne urządzenia potrzebne do pracy. Wystarczy dostarczyć im szkic lub opis. Rzecz jasna, mówimy tu o bardziej skomplikowanych aparaturach, bowiem lampy czteroknotowe, alembiki czy atanory można po prostu kupić od ręki na kramach.
Mistrz Michał ze zdumieniem pokręcił głową. Słyszał sporo o wspaniałych możliwościach, które otwierały się przed mieszkańcami i rezydentami tego miejsca, ale rzeczywistość przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Prowadzić poszukiwania bez nużących przerw spowodowanych brakiem literatury, odczynników czy sprzętu laboratoryjnego? Bez konieczności oglądania każdego grosza kilka razy, zanim się go wypuści z palców?
– A szklane retorty? – W Krakowie z tym właśnie był największy problem.
– Oczywiście. Tam dalej są trzy huty szkła i kilkunastu fachowców sprowadzonych z Wenecji. Czekają w gotowości dzień i noc, by wydmuchać z masy dowolny kształt.
– I niech zgadnę, chodzi tu o kształty najbardziej niezwykłe i skomplikowane…
– …Bo te zwyczajne można…
– Nabyć na kramach? – dokończył Sędziwój z uśmiechem.
– Ty powiedziałeś, mistrzu. Mamy też szkołę, w której czterdziestu chłopców kształci się na pomocników. Umieją mierzyć, ważyć i przeprowadzać prostsze doświadczenia. Umysły naprawdę wielkie nie muszą bezproduktywnie tracić czasu na stanie całymi nocami przy piecach. Szkoda wysiłku. Od tego jest odpowiedni personnel - użył francuskiego słowa.
– Personnel… - Sędziwój powtórzył nowy wyraz, żeby go lepiej zapamiętać. – Jak mniemam, można liczyć nie tylko na pomocników do stania przy atanorze?
– Każdy dostaje też wyszkoloną, pracowitą dziewczynę do gotowania i posług. A w razie naprawdę palącej potrzeby szczególnego rodzaju można przyjść tutaj. – Assmann skrzywił się lekko, bo mijali właśnie zamtuz.
Sądząc po liczbie kobiecych głów spoglądających przez okna, zadbano o zgromadzenie naprawdę bogatych i różnorodnych zapasów siły roboczej.
– No, no…
– Dbamy, by naszym gościom nie zabrakło absolutnie niczego, co potrzebne im do szczęścia.
– A egzemplarze bardziej niezwykłe z pewnością jesteście w stanie dostarczyć w kilka tygodni. – W głosie Michała zabrzmiało z trudem tłumione rozbawienie.
– Tego akurat nie wiem, to nie moja dziedzina. Jestem plenipotentem do spraw naukowych – odciął się Hans. – Domem publicznym zawiaduje nasz kat, jego pytajcie. A co do osobliwości tego zakładu, mają nawet prawdziwą Murzynkę z samej Afryki, czarną jak smoła i brzydką jak sam diabeł. Ponoć jej sprowadzenie kosztowało tyle srebra, ile ważyła, a lekka, małpa, nie jest…
– Niesamowite – zdumiał się gość. Do tej pory zej trzy razy w życiu zdarzyło mu się widzieć Murzynów.
Symetrię ulicy psuł bardzo stary, przysadzisty budynek o grubych, kamiennych ścianach.
– A to jest dawny arsenał miejski, dziś mieszczący największą alchemiczną bibliotekę na świecie. Moje dzieło, chluba i duma. Posiadamy wszystkie księgi naukowe i rękopisy, o jakich tylko słyszano w krajach Wschodu i Zachodu. Tu niczego nie trzeba zamawiać, wszystko jest już na miejscu. Prawie trzy tysiące woluminów.
Sędziwój gwizdnął z uznaniem.
– Toż to bogatszy księgozbiór niż u cesarza Rudolfa w Pradze! A sądziłem, że nic nie może się z nim równać.
– I kosztował więcej niż całe stado Murzynek – dodał z dumą plenipotent. – Są pergaminy, które kupować trzeba za pięciokrotną wagową równowartość złota…
– Wiem. – Michał widywał już wcześniej tak cenne księgi.
– Mamy też tłumaczy z arabskiego, aramejskiego i perskiego, którzy dzień i noc przekładają mniej znane traktaty na niemiecki. No i wreszcie to, co najważniejsze…
Wyszli na rynek. Otaczały go niewielkie, ładne kamieniczki. W któryś dzień tygodnia z pewnością odbywał się na nim targ, obecnie bruk znaczyły tylko przywiędłe liście kapusty i nieświeże już ryby. Kilka kundli wyrywało sobie porzucony ochłap. Na szczęście silny wiatr wydmuchiwał co bardziej zjadliwe wonie.
– Straszny chlew – mruknął Hans. – Ale pogonię pachołków, niech tu pozamiatają. W końcu to ich obowiązek.
Stanęli przed rzędem domostw.
– W tych budynkach mieszkają najważniejsi goście. Każdy dostaje na kwaterę jedną kamienicę, a tamta z okrętem nad bramą będzie, mistrzu, twoja.
Alchemik popatrzył na budynek. Niczego sobie. Parter na pracownię, na piętrze można wygodnie mieszkać i gromadzić dokumenty, na poddaszu umieści się służbę. Tylko co z koniem?
– W podwórzu jest szopa, studnia, chlewik i stajnia, gdzie można trzymać zwierzęta. – Przewodnik odpowiedział na niezadane pytanie. – Są też piwniczki do składowania wina. A gdybyś się chciał trochę rozerwać, przy rynku jest szynk. W planach mamy jeszcze budowę teatru oraz trzeciej łaźni miejskiej…
Mistrz oderwał wzrok od swojego przyszłego domu i spojrzał w drugą stronę. Na środku placu stał kamienny szafot. Nad nim na wysokość trzydziestu pięciu stóp wznosiła się szubienica odlana z żelaza. W kołyszącej się na łańcuchach stalowej klatce ciągle tkwiły na wpół zmumifikowane zwłoki. Łagodny, jesienny wiatr poruszał resztkami włosów, między żebrami jakieś ptaszki uwiły gniazdo. Na hakach przynitowanych do głównego pala szubienicy bielało siedem czaszek.
– Grzegorz Honauer – wyjaśnił Hans. – Otrzymał tysiące dukatów na swoje badania, ale oszukał księcia i próbował uciec z resztą pieniędzy. Ponieważ obiecał zamienić w złoto dwadzieścia pięć cetnarów żelaza, mieliśmy z czego wykonać to urządzenie…
– Słyszałem. – Sędziwój długą chwilę w milczeniu patrzył na skurczone ciało. Znał kiedyś tego człowieka, wiedział, że był paskudnym wydrwigroszem i oszustem. Ale ten widok mimo wszystko po raz kolejny obudził w jego sercu pytania o sens tej eskapady.