Było późne popołudnie, gdy Czeczeńcy zameldowali, że budowa domu została ukończona. Instalacje na razie położono prowizorycznie, zresztą prąd jest z agregatu, do sieci przesyłowej trzeba się będzie dopiero podpiąć. Jednak woda już podłączona. Pokrycie dachu gontem potrwa jeszcze ze dwa dni, ale tym zajmą się Ihor i Pawło. Stropy oraz pokój na poddaszu są już gotowe.
Stanęły w trójkę przed budynkiem. Ładny ganek, podmurówka i trzy stopnie z wyślizganych butami kamieni pamiętają siedemnaste stulecie. Grube kolumny, ściany z solidnych belek i okute drzwi lśnią jasną barwą świeżego drewna. Zatrzymały się na progu. Stanisława złapała trzymaną pod pachą kurę i puściła ją przodem.
– Jak tam siedzi jakaś bida, to lepiej, żeby nie na nas spadła… – mruknęła.
Monika spojrzała na nią zgorszona i przeżegnała się. Nie lubi guseł. Weszły do środka. Alchemiczka rozejrzała się wokoło. Szeroka, przestronna sień, na lewo i prawo po dwoje drzwi, schodki prowadzące na poddasze.
– Dobrze wrócić do domu – westchnęła.
Proporcje i rozkład pomieszczeń są niemal identyczne. Alchemik odgadł jej niewypowiedziane pragnienie. Dobrze zapamiętał stary dwór Kruszewskich, choć gościł w nim zaledwie kilka razy. Stanisława skręciła w prawo, rozejrzała się po saloniku. Okno szklone gomółkami przepuszcza niewiele światła. Skinęła głową. Tu będzie mieszkać. Katarzyna rozlokowała się na lewo od sieni. Woli zwykłe szyby. Księżniczka już wcześniej zaklepała sobie pokoik na poddaszu. Czeczeńcy wnieśli przywiezione wcześniej meble, pudła z książkami, rozstawili wszystko szybko i sprawnie. Agentka podziękowała im i wręczyła zwitek banknotów. Ukłonili się i już ich nie było.
Jej kuzynka rzuciła na jasne, szerokie deski podłogi skórę z renifera i wyciągnęła się wygodnie na tapczanie. Księżniczka miała najmniej dobytku. Przez lata nauczyła się żyć prawie bez mebli. Stanisława kazała jednak wstawić do jej pokoju łóżko i solidną szafę z dużym lustrem po wewnętrznej stronie prawych drzwi. Monika powiesiła na wieszaku dwie koszule, sukienkę, na półce porozkładała bieliznę. Wysokie, miękkie buty do konnej jazdy odstawiła w kąt. Łóżko zasłała śpiworem, a z pledu zrobiła zasłonkę do okna. I to jej wystarczy do szczęścia. Można sobie mieszkać.
W okresie świetności majątku w Kruszewicach zawsze istniała niewielka garncarnia. Dziś jeszcze w wąwozie za dworem każdy deszcz wymywa z ziemi skorupy pouczonych garnków. Katarzyna dokładnie wypytała kuzynkę, a potem z łopatą na ramieniu ruszyła na poszukiwania. Złoże dobrej glinki zlokalizowała po godzinie. Nakopała surowca, wysuszyła bryły, starła je na proszek i przesiała przez zestaw sit. Przygotowała sobie kilka pecyn, uruchomiła niewielkie koło garncarskie. W dzieciństwie chodziła do ogniska plastycznego, potem trochę doczytała. Może uda się zrobić kamionkę? Gotowe naczynka wstawiła do przywiezionego z miasta piecyka i ustawiła programator na suszenie.
Monika wjechała na szczyt kolejnego wzgórza. W dolinie leżała wioska, kilka chałup na krzyż. Dziewczyna wyjęła z torby sztabówkę i badała przebytą trasę. Była prawie dziesięć kilometrów od Kruszewie. Wahała się, czy zjechać w dolinę, czy popędzić wąską ścieżką biegnącą przez grzbiety wzgórz.
Dwa zupełnie odmienne światy zastygły w chwilowej równowadze. Łagodne stoki pokryte wykłoszonym, złocistym zbożem. Tu i ówdzie kilka drzew lub krzewów. Na miedzy płoży się dzika róża. Na poboczu ścieżki – kępy macierzanki i białe kielichy powoju. Wampirzyca westchnęła w duchu. Piękny Polacy mają kraj.
Wieś w dolinie była, dla odmiany, dość obrzydliwa. Asfaltowa szosa, kilka klockowatych domów zbudowanych z wapiennej cegły lub pustaków. Obok rozsypujące się płoty, wałęsające świnie, cuchnące bajora gnojówki. Nie, nie mam ochoty na spotkanie z ludźmi – zdecydowała Monika. Uderzyła klacz piętami. Przecięła niewielki zagajnik i znalazła się na skraju kolejnej doliny. Kopyta zastukały na kamieniach. Zeskoczyła lekko na ziemię. Na krawędzi skarpy ktoś rozstawił sztalugi, składane krzesełko, w trawie leżała paleta, w kubku moczyło się kilka pędzli. Opodal spoczywała skórzana torba na przybory.
Złapała klacz mocniej za cugle przy uździe i podeszła zaciekawiona. Pejzaż niczego sobie. Widać talent. Bardziej wyczuła czyjąś obecność, niż usłyszała kroki. Odwróciła się.
Malarz był wysoki, szczupły, choć dobrze zbudowany. Miał pociągłą twarz, czarne, krótko obcięte włosy i bardzo ciemne oczy o leciutko skośnym wykroju. I był przystojny jak diabli. Ubrany w markowe szorty do kolan, pod płócienną koszulą z krótkim rękawem grały mięśnie. Przed słońcem chronił go szerokoskrzydły, jakby skautowski lub harcerski kapelusz.
Student – przemknęło jej przez myśl.
– Witaj – powiedział po prostu. – Widzę, że interesujesz się sztuką?
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Koń położył po sobie uszy i zatańczył w miejscu. Puściła go, pozwalając odejść.
– Tak tylko sobie patrzyłam – bąknęła. – To bardzo dobry obraz. Tylko tematyka taka jakaś… – Wskazała dolinę leżącą u ich stóp. -…Nijaka.
– Muszę namalować na zaliczenie całą serię pejzaży – wyjaśnił. – Snuję się więc po okolicy i realizuję zadanie.
Gestem zaprosił ją, by usiadła na trawie. Ze skórzanej torby wyjął dwie puszki piwa. Poczuła gwałtowny napływ śliny. Rozsiedli się wygodnie, otworzyli i wypili po długim łyku złocistego napoju. O rany, jak dawno nie miała tego w ustach…
– To ciekawe miejsce – powiedział. – Wsie, lasy i doliny. Zróżnicowany krajobraz i szata roślinna. Wystarczy dobrze poszukać i tematów można znaleźć multum.
– Aha. – Przytaknęła z roztargnieniem. – No tak… Tworzy pan tylko pejzaże?
– Mam na imię Paweł.
– Monika.
– Nie, nie tylko. Zamierzam specjalizować się w portretach, lubię też malować konie. Niestety, postęp techniczny praktycznie wyrugował je ze wsi.
Monika obejrzała się odruchowo, ale klacz spokojnie pasła się kawałek dalej.
– Może warto pojechać gdzieś dalej – zasugerowała. – Na Bałkany. Tam ciągle są regiony, gdzie można spotkać wozy zaprzężone w woły.
– O, to bardzo ciekawe.
Rozmowa potoczyła się leniwie jak leśny strumyk. Student wyjął szkicownik oraz ołówek i patrząc w zadumie na wzgórza, machnął jakby od niechcenia portret nowej znajomej. Podobieństwo uchwycił z zaskakującą dokładnością. Wypili jeszcze po puszce. Sprezentował jej szkic, w torbie miał nawet tekturową rurę na rysunki, więc nie było ryzyka, że się pogniecie.
– Da się z takiego malowania wyżyć? – zapytała.
– Zależy. – Uśmiechnął się lekko. – Maluję rocznie po kilkaset i sprzedaję przez Internet. Gdyby udało mi się wkręcić do tych, którzy handlują koło Bramy Floriańskiej…
– Studiujesz w Krakowie? – zainteresowała się.
– Tak.
– Ja też tam mieszkam. Masz wielki talent. – Przeglądała jego notatnik.
Kilkadziesiąt prac przedstawiających głównie jakieś ruiny, cmentarne zjawy, nagie dziewczyny z mieczami,
demony…
– Wiem. Mam więcej obrazów na kwaterze, dziś już późno. – Spojrzał na słońce, które prawie dotykało horyzontu. – Może wpadniesz na dniach? Wynająłem sobie chałupę, tę z blaszanym dachem.
– Wpadnę – obiecała. – Muszę ci oddać tubus.
Złapała klacz, wsunęła nogę w strzemię i nagle poczuła, że nie jest w stanie wywindować się na siodło. Zobaczyła przed oczyma mroczki. Zatoczyła się, chłopak podtrzymał ją w ostatniej chwili, ratując przed upadkiem.