Выбрать главу

Katarzyna zawahała się tylko przez moment.

– Tak.

Tym razem wszystko zrobiła sama. Proch, przybitka, kula wielka jak przepiórcze jajo, druga przybitka… No i jeszcze trzeba znaleźć odpowiedni cel. Na przykład kawał starego podkładu kolejowego.

Tym razem rąbnęło naprawdę potwornie. Dłoń agentki poderwało w górę, ale zdołała utrzymać kolbę. Ba, nawet trafiła! Podeszła i dłuższą chwilę kontemplowała dziurę w drewnie.

– Wygląda niemal jak dziupla sowy – powiedziała z uznaniem.

– Niczego sobie pukawka – przyznała Monika, grzebiąc palcem w uchu. – Ale jeśli chcesz jeszcze potrenować, to skoczmy do sklepu budowlanego po takie słuchawki, jakie noszą operatorzy młota pneumatycznego.

Jej przyjaciółka popatrzyła na zegarek i pokręciła głową.

– Wracamy do domu. Już i tak zmarnowałyśmy za dużo czasu…

Dziewiąta rano, pora brać się do roboty. Monika siedziała w fotelu, spoglądając spod oka na agentkę grzebiącą w sieci. Westchnęła cichutko. Internet to ciekawa zabawka, ale jeszcze mocno niedopracowana… Katarzyna jest jak mała dziewczynka zafascynowana nową lalką. Gdy lalce naciśnie się na brzuch, mówi „mama" a agentka naciska i coraz bardziej złości się, że nie jest w stanie wydusić z zabawki słowa „tata"…

Księżniczka przypomniała sobie pierwsze żarówki, szklane bańki Josepha Wilsona Swana, zaopatrzone w rozpięte między elektrodami włókno bambusowe. I te lepsze, Jabłoczkowa, w których trzeba było podgrzać zapałką drucik żarowy, i dopiero gdy się odpowiednio rozpalił, puścić prąd… Wydawało się, że to ogromny przełom, ale już kilka lat później w USA uruchomiono masową produkcję tych najlepszych, ukradzionych Szczepanikowi. A Internet? Od jego powstania do dzisiaj upłynęło tyle czasu, co od Swana do Jabłoczkowa. Edison globalnej sieci dopiero nadejdzie… Ale póki go nie ma, trudno oczekiwać, że komputer odpowie na pytania, bo odpowiedzi jeszcze nie zna. A zatem trzeba brać się do roboty. Po swojemu.

– Wrócę za jakąś godzinkę – powiedziała, wstając.

– Tak, tak – mruknęła Katarzyna, uruchamiając kolejny program dekodujący.

Okna mieszkania wychodzą na Planty, ale klatka schodowa jest od tyłu. A po drugiej stronie uliczki stoi stara, dawno nieremontowana czynszówka. Brudne okna, obłażąca z tynku elewacja, zabazgrane sprayem ściany. I świetnie, o to właśnie chodzi. A właściwie nawet nie o sam budynek, tylko o trzech kolesiów w dresach, całe dnie stojących w bramie. Monika popatrzyła zza węgła. Sterczą na posterunku. Przeciągnęła się, uśmiechnęła do swoich myśli.

Człowiek niedaleko odszedł od swoich zwierzęcych przodków. Cywilizacja przytępiła nieco jego zmysły ale wystarcza drobny regres, by wydobyć z podświadomości dawno zapomniane wzorce zachowań stadnych. Na przykład ci trzej. Posiadają silny instynkt terytorialny – siedzą w swojej bramie. Niechętnie ją opuszczają, tylko głód alkoholowy zmusza ich do polowania na jeleni. W obcym terenie poruszają się wyłącznie całą watahą, atakują też stadem. Podobnie jak pawiany, dobrze czują się, gdy mają przewagę trzy do jednego. Swoją bramę traktują jak posterunek przed jaskinią – rozdziela światy: bezpieczne schronienie i świat zewnętrzny, pełen niebezpieczeństw. Reszta mieszkańców kamienicy to frajerzy, ale swojaki, a swojaków się nie rusza. I biada obcemu, który chciałby to zrobić… Brama to także miejsce, gdzie załatwia się interesy. Tu przychodzą klienci. Rodzaj zajęcia tych trzech można łatwo wydedukować z walających się w okolicy małych, plastikowych torebek i kawałków sreberka.

Ponieważ otoczenie może być groźne, kolesie z bramy mają oczy szeroko otwarte, bez przerwy lustrują okolicę. A zatem prawdopodobnie widzieli porwanie Alchemika. Wystarczy zmusić ich do mówienia.

Monika tanecznym krokiem przeszła przez ulicę i wkroczyła na wrogie terytorium. Trzy małpie mordy odwróciły się jak na komendę w jej stronę. Zlustrowała cofnięte czółka, mocno zarysowane wały nadoczodołowe, szerokie bary i cielska rozdęte od sterydów. Westchnęła w duchu. Trochę mało tych cech recesywnych. Szkoda – w tym akurat przypadku przydałoby się więcej cech atawistycznych.

Teraz najtrudniejsza część operacji. Trzeba wbić tym zwierzaczkom do ogolonych łbów, kto jest ich panem. Ciężka sprawa. Kopnęła pierwszego lekko, jakby od niechcenia, w żołądek. Wybałuszył gały i poleciał ze dwa metry do tyłu. Dwaj pozostali ruszyli na nią jak w zwolnionym filmie. Mimo zaskoczenia zareagowali prawidłowo, jeden atakuje z lewej, drugi z prawej. Doskoczyła do tego niższego, złapała za klapy dresiku i spodnie w okolicach krocza, ścisnęła, oderwała od ziemi, zakręciła nad głową i użyła jako pocisku przeciw jego kompanowi. Dwa cielska osunęły się powolutku po ścianie.

Należałoby ustalić hierarchię tego stada. Nie ma sensu się rozdrabniać i tłumaczyć każdemu po kolei, co ma robić. Lepiej dorwać wodza, wykończyć i zająć jego miejsce. Który jest tu szefem? Zapewne ten najbardziej wytatuowany. Podeszła spokojnym, równym krokiem. Domniemany samiec alfa właśnie podnosił się na czworaka. Złapała za pasek i kołnierz, rozpędziła się, by rozwalić mu łeb o ścianę i… w ostatniej chwili zmieniła kierunek biegu. Przyładowała jego łysym łbem w deski bramy. Huk, jakby piorun gdzieś uderzył. Wiadomo: to puste i to puste. Oklapł zupełnie. Ale będzie żył. Upuściła go na zaszczany bruk. I nagle jakby się ocknęła. Co ona wyrabia, u licha? Po jaką cholerę zabijać tego śmiecia?! Po co maltretować miejscowych „strażników"? Znów ją poniosło, jak wtedy, na dyskotece.

No cóż, za późno. Narozrabiała. Ale za to chłopcy w dresach patrzą na nią z szacunkiem…

– Dobra. – Uśmiechnęła się do nich słodko. – Porapogadać.

– Yyy – wykrztusił ten kopnięty.

– Stul dziób – warknęła. – Nie odzywać się bez zezwolenia. Odpowiadać tylko i wyłącznie na pytania.

Pokiwali energicznie łysymi pałami. Szybko załapali, o co chodzi. Są przyzwyczajeni, że świat dzieli się na tych, którzy rozkazują, i tych, którzy słuchają. Wystarczy uświadomić im, że w tym konkretnym przypadku to oni mają wykonywać polecenia.

– No, śmierdziele, co to za porządki, że w waszej dzielnicy byle kto może fikać do waszych sąsiadów? – syknęła. – Własnej ulicy, gnoje, upilnować nie potraficie?

Na gębach dresiarzy odmalowało się zaniepokojenie. Słowa dziewczyny poruszyły wrażliwą część ich zwierzęcych umysłów. Coś przeoczyli? Co, do cholery?

– Kojarzycie gościa, który z nami mieszkał? – Przewierciła ich wzrokiem.

Była pewna, że jej przyjaciółki i Alchemik dawno zostali przez nich zidentyfikowani jako mieszkańcy domu naprzeciwko. Strefa wczesnego ostrzegania musi być dość szeroka.

– Ten profesor z brodą. – Szef wolał się upewnić. – Taki kawał prawdziwego faceta…

– Tak.

– No ba! – To miała być chyba odpowiedź na pytanie.

– Szukam leszczy, którzy go zwinęli – warknęła. – Na waszych oczach, spod mojej klatki.

– Że co? – zdziwił się szef. – Zara… My tu na moment do jednej babci, co w oknie siedzi, skonsultować obserwacje…

Pognali po schodach. Wrócili równo po trzech minutach.

– Kilka dni temu wyszedł z walizką i wsiadł do fałszywej taksówki – zaraportował wytatuowany. – Taryfa miała koguta na dachu, ale tylko od jednej strony znak korporacji.

– Numer rejestracyjny? – huknęła.

– Eee… – wykrztusił. – Tego to się nie zapamięta.

– Kolor, marka wozu?

– Czerwony volkswagen!

Podziękowała za informacje i ruszyła do domu. Zreferowała pokrótce zdobyte dane.

– Czerwony volkswagen? – mruknęła Katarzyna. – Ciekawe.