Architekt, zamyślony, nadszedł od strony swojego domu. Nie zauważył rozpłaszczonego w załomie drewnianej ściany Arminiusa. Minął go spokojnie. Laszlo czekał przy samych drzwiach biura.
– O, pan łowca się pofatygował. – Riedel nie okazał zdziwienia ani niepokoju. – Jakie gustowne gumowe rękawiczki! To żeby uniknąć zakrwawienia?
– Żeby na nożu nie zostały odciski palców – odparł Węgier.
– Do tego używa się specjalnego lakieru – wyjaśnił Architekt. – A gdzież to jest pański pryncypał? – Obejrzał się odruchowo.
– Obecny – mruknął Arminius. Stał o dwa kroki za nim, dobył już szpady ukrytej w lasce.
– Co wam to da? Przecież i tak się odrodzę.
– Już nie. – Laszlo pokazał mu nóż desantowy. -Śmierć, że się tak wyrażę, rytualna powinna załatwić sprawę raz na zawsze. Może to trochę ryzykowne, ale spróbujemy. Proszę się położyć i nie stawiać oporu. Tak będzie mniej bolało.
– Tak na ulicy? – skrzywił się Riedel. – To niehigieniczne. Choć z drugiej strony, hm… Co mi bakterie zaszkodzą? Można?
Laszlo podał mu nóż. Architekt obejrzał napis na klindze i oddał broń.
– Z kaligrafii pała – mruknął. – Ale faktycznie, może zadziałać.
– Wybaczy pan, żaden z nas nie jest mocny w hebrajskim. Przepraszam, czas ucieka, a nie chcielibyśmy używać przemocy…
– Otchłań śmierci, ostateczna granica ludzkiego poznania, ukojenie po wielu tysiącach lat pielgrzymki i tak dalej – powiedział Architekt. – Tylko jest jeden problem. Zupełnie nie mam ochoty umierać.
– Nikt nie ma ochoty – burknął Arminius. – Czasem po prostu trzeba.
– Mus to mus. Proszę jeszcze o minutę zwłoki, ostatni papieros przed śmiercią.
– Ależ proszę bardzo, to każdemu skazańcowi wolno – ukłonił się stary. – Jeśli mogę zaproponować, mam trochę doskonałej rakiji.
– Nie odmówię – uśmiechnął się Riedel.
Ujął srebrną piersiówkę i odkorkowawszy, pociągnął solidny łyk.
– U! Ogień – powiedział z uznaniem. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio piłem takie delicje.
Oddał butelkę staremu, wyjął papierosa z paczki, umieścił między wargami, przypalił i zaciągnął się potężnie. Oczy stanęły mu w słup i powoli osunął się po ścianie. Laszlo połapał się błyskawicznie, doskoczył i pchnął Architekta nożem w serce, ale obaj wiedzieli, że jest już za późno…
– Do kata! – syknął stary. – Przechytrzył nas. Miał jakąś silną truciznę w filtrze albo zmieszaną z tytoniem.
– Zastanowimy się nad tym później. Chodu – poradził jego uczeń.
Co też niezwłocznie uczynili. Godzinę później siedzieli już w pociągu mknącym na wschód – do Sztokholmu.
– Cholera – mruknął stary. – No nic, ja pewnie nie dożyję, ale ty musisz go dopaść, gdy znowu się wcieli. Będzie pewnie bardzo ostrożny, ale mamy czas, by się odpowiednio przygotować…
– Co w dalszych planach?
– Uniwersytet w Kabulu. A konkretnie, niejaka Anysza Safez.
– Kim albo czym jest?
– Tego właśnie nie wiem… Ale rozpoznała w Monice wampira na pierwszy rzut oka. Muszę uciąć sobie z tą panią pogawędkę i zapytać, gdzie, u licha, się tego nauczyła…
– Będziemy potrzebowali afgańskich wiz. Skąd je wytrzaśniemy?
– Spróbuję w ambasadzie USA w Warszawie. Pojedziemy do Polski.
– Mistrzu…
– Jeśli chcesz przy okazji odwiedzić Monikę… – Spojrzał na niego znad okularów. – Nie widzę problemu. Ciekawe, czy Alchemik jeszcze jest w kraju, czy pojechał na Tajwan…
– Chcesz się z nim spotkać?
– Mam takie dziwne przeczucie, że wpakował się w coś niedobrego.
Monika wstała o ósmej. Agentka już była na nogach, wbrew swoim wczorajszym deklaracjom znowu czegoś szukała w sieci. Księżniczka zajrzała do kuchni, zapasy były na wyczerpaniu. Wzięła torbę i poszła na Nowy Kleparz. Kupiła jajka, pieczywo, kiełbasę i kurki. Na śniadanie będzie jajecznica. Co miała dziś zrobić? Ach, tak. Musi odebrać łańcuszek z naprawy.
Wstąpiła po drodze do dwóch antykwariatów, popatrzyła na biżuterię. W sumie nic ciekawego, zwłaszcza że powinna trochę oszczędzać. Wprawdzie ma sporo odłożone, ale musi jej to wystarczyć do jesieni. Lato to martwy sezon na rynku tłumaczeń. Przeszła się Sukiennicami, podziwiając kramy zawalone pamiątkami-Zajrzała do Empiku, potem skręciła do znajomej bramy. Złotnik stanął na wysokości zadania, zapięcie wygląda jak nowe.
– Nie wie pan czasem, co to za kamień? – Przeciągnęła łańcuszek przez uszko medalionu i zawiesiła sobie błyskotkę na szyi.
– Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. – Jubiler pokręcił głową. – Ale nie podoba mi się. Jest w nim coś… – Strzelił palcami, szukając odpowiedniego słowa. – Za to łańcuszek i oprawa bardzo ciekawe. Bardzo stara, scytyjska robota.
– Będę musiała pokazać to specjalistom…
Podziękowała, zapłaciła i wróciła na Rynek. Dokąd by tu iść? Powędrowała Floriańską. Katarzyna siedzi i próbuje namierzyć w sieci Bractwo. Nie ma sensu jej przeszkadzać. Jeśli będzie potrzebowała pomocy – poprosi o nią. Może faktycznie trzeba wskoczyć w pekaes i wrócić do Kruszewic?
Nie, bez sensu. Zanudzi się tam przecież na śmierć. A przecież… No tak, zapomniała. Paweł. Przecież nie skończył malować jej aktu. Wczoraj wybiegła od niego jak głupia, ale chyba się nie obraził?
Mały Rynek to tylko kilka kroków stąd… Po skrzypiących schodach wdrapała się na górę. Zapukała, nikt nie odpowiadał. Prychnęła wściekle. Poszedł gdzieś, zamiast czekać na nią? Już miała ochotę kopnąć w drzwi, gdy spostrzegła zwitek papieru wetknięty w dziurkę od klucza. Wyciągnęła go i rozprostowała.
Szkicuję mumie w muzeum archeologicznym - odczytała.
Pobiegła na dół, przeskakując po kilka stopni naraz. Była tam już kiedyś, ale wtedy poszli lochami…
Przymknęła oczy, usiłując odtworzyć z pamięci plan miasta.
W muzeum praktycznie nie było zwiedzających. Tylko w części poświęconej pradziejom hałasowała jakaś wycieczka. Monika zakręciła w stronę ekspozycji egipskiej. Paweł siedział na składanym krzesełku i szkicował w bloku sarkofag Merefa-Neczer-Tota. Na jej widok uśmiechnął się lekko, ale nie przerwał swojego zajęcia.
– Witaj.
Zrozumiała, że się nie gniewa, a nawet jeśli, to tylko trochę. Odrobinkę.
– Cześć – bąknęła. – Robisz szkice do obrazu?
– Tak – potwierdził. – Zawsze lepiej zdejmować z natury niż malować na podstawie reprodukcji. W tej sali można wyczuć odległe tchnienie ludzi, którzy odeszli i których prochy dziwnym zbiegiem przypadków tu właśnie spoczęły.
Księżniczka przypomniała sobie tamtą straszną noc sprzed kilku miesięcy. Przełamując lęk, nachyliła się, by spojrzeć pod malowane wieko trumny uniesione lekko na drewnianych kołkach. Mumia zachowała się w kiepskim stanie. Zetlałe, zbrązowiałe bandaże, żółta czaszka pokryta już tylko resztkami wyschniętej, spękanej tkanki. Monika przeszła kawałek dalej, minęła zabalsamowane zwłoki tancerki w ozdobnym kartonażu, obok na filarze wisiały zdjęcia rentgenowskie i komputerowo odtworzona twarz kobiety zmarłej przed blisko trzema tysiącami lat. Poczuła, że Paweł stoi tuż za nią.
– Żyli, kochali się, mieli swoje pragnienia i ambicje. A dziś są martwi – szepnął. – Ich drobne sukcesy i porażki nikogo już nie obchodzą. A zwłaszcza nie obchodzą nas, bo my jesteśmy tak pełni życia… Położył jej dłoń na ramieniu.