To już koniec. Zostało mu może kilkanaście godzin życia. Nic go nie uratuje, ani surowica, ani amputacja i transfuzja krwi. No cóż, przeżył pięćset lat i widać wystarczy. Zamyślił się. Czy w swoim życiu popełnił coś, czego musiałby się wstydzić? Przez blisko połowę millenium trochę się tego zebrało. Kilka razy nie zauważył pojawiającej się szansy. Nie zdołał też uratować swojego najlepszego przyjaciela, choć z drugiej strony, przecież próbował. Czynił dobro, ale czy może powiedzieć, że wykorzystał wszystkie okazje, by to robić? Z pewnością nie. Zabił niezliczoną liczbę rozmaitych sukinsynów, ale miał przecież możliwości, by zlikwidować ich więcej… Jego odkrycia z dziedziny chemii i biologii, publikowane pod różnymi nazwiskami, popchnęły nieco rozwój nauki. Geniuszem nie jest, ale ludzkości trochę się przysłużył.
Nie zostawił po sobie potomków, ale jego uczennica Stanisława… To prawie tak, jak mieć córkę. Przemierzył ogromne przestrzenie, poznał masę fascynujących ludzi, skosztował co najmniej kilkuset gatunków piwa. Walczył o wolność na frontach kilku bardziej lub mniej zapomnianych wojen. Żył intensywnie, każdy rok, który odszedł w przeszłość, może uznać za udany. A zatem umiera z czystym sumieniem. Przeszedł przez życie godnie, z pożytkiem dla siebie i bliźnich. Ma prawo uznać się za szczęśliwego człowieka. Tylko ta jedna, ostatnia, głupia, niedokończona sprawa. Bractwo Drugiej Drogi. Na wpół sparaliżowany, konający nie zdoła tych drani wytłuc do ostatniego… Potrząsnął głową. Co za idiotyczny defetyzm! Jak to nie zdoła?!
– Wilku! – zawołał na głos. – Chodź no tu, sobaczko kochana! Pogadamy.
Nie minęły dwie minuty, gdy drzwi skrzypnęły i stanął w nich zakapturzony typek.
– Dojrzałeś, widzę, do rozmów. A już traciłem nadzieję…
– Dojrzałem i proponuję układ. Ale chcę go zawrzeć nie z tobą, ale z całym Bractwem – powiedział Alchemik. – Jeden człowiek dotrzyma albo i nie dotrzyma słowa. Co innego, gdy zbierze się kilku. Poza tym, jeśli przekażę sekret czerwonej tynktury wszystkim, nikt nie będzie mógł potem wykiwać swoich towarzyszy…
– Wszyscy bracia będą tu w ciągu dwudziestu minut. – Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. – Co będzie ci potrzebne? I czego oczekujesz w zamian?
– To chyba mnie wykańcza. – Wskazał ranę na udzie. – Muszę jechać do szpitala.
– Pokażesz nam, jak się robi kamień filozoficzny, sprawdzimy, czy nas nie wykiwałeś, i wezwiemy karetkę – zaproponował.
– Zgoda. Niech tak będzie. Dzwoń po swoich kumpli.
Pół godziny później przeniesiono go na noszach do laboratorium. Usiadł z trudem i przeliczył ich wzrokiem. Siedmiu. Jeden, ciężko wsparty na szwedce, to ten, któremu w uliczce rozharatał biodro. A zatem chyba komplet.
– Zanim przystąpimy do eksperymentów, jeszcze jedno zabezpieczenie – warknął Sędziwój. – Dajcie mi mój telefon. Sam zadzwonię po pogotowie.
Wilk wzruszył ramionami i wręczył mu komórkę. Pozostali rozstawili na stołach palniki oraz wagi laboratoryjne.
– No to na początek bierzecie dziesięć gramów rtęci – zadysponował.
Starannie i powoli wykonywali jego kolejne polecenia. Sprawdził sobie tętno. U, cholera, bardzo niskie ciśnienie. Gorączka rosła, czuł nasilający się ból węzłów chłonnych, serce słabło. Posocznica powali go i umrze w drgawkach. Ale zanim to nastąpi…
– Mieszaninę umieśćcie w atanorze – polecił. Zamknęli jajo filozoficzne, wsadzili je do piecyka. Uśmiechał się pod nosem, widząc, jak w skupieniu obserwują zachodzące wewnątrz procesy. To najważniejsze, zanim definitywnie odejdzie się z tego świata, trzeba jeszcze na zakończenie zrobić coś naprawdę wielkiego, efektownego, coś, co długo pozostanie w pamięci potomnych.
– Zadzwonię do znajomej – powiedział.
Wilk ponownie wzruszył ramionami i kiwnął głową na znak zgody. Mistrz Michał wystukał numer Stanisławy.
– Halo?
– Witaj, ulubiona uczennico. – Powoli i starannie dobierał na wpół zapomniane amharskie słowa.
Jest kilka języków, którymi oboje władają, wybrał najbardziej egzotyczny. Nie lubi być podsłuchiwany.
– Mistrzu! Gdzie jesteś?
– No cóż, szczerze powiedziawszy, to już mnie nie ma – powiedział. – Zadzwoniłem, żeby się pożegnać. Umieram.
– Co?!
– Wpadłem w łapy Bractwa Drugiej Drogi i zadecydowałem podzielić się z nimi owocami moich odkryć. Postanowiłem pokazać im mój największy sekret, otworzę przed nimi serce.
– Mistrzu… – wykrztusiła przez ściśnięte gardło.
– Nie martw się. Bądź grzeczna, to spotkamy się kiedyś w niebie.
– Mistrzu…
– Pozdrów dziewczęta.
Wyłączył telefon. Nie lubi długich pożegnań.
– Zawartość zrobiła się czerwona – zaraportował ten wsparty na kuli.
– Znakomicie, wygaście piec i schłodźcie – rozkazał. – Pamiętacie po kolei wszystkie etapy?
– Tak – mruknął któryś. – Trudne to w sumie nie jest…
– Na pewno nie tak trudne, jak mordowanie niewinnych ludzi i spuszczanie z nich krwi – warknął. – Aż dziwne, że do tej pory was nie złapali.
– Umarzałem wszystkie dochodzenia – roześmiał się jeden z zakapturzonych.
– Coś podobnego. – Alchemik pokręcił głową z uznaniem. – Widzę, że zadbaliście prawie o wszystko.
– Mamy swoje wtyczki wszędzie. No, może mieliśmy – westchnął Wilk. – Trochę nas przetrzebiłeś… Ale, jak mówi przysłowie, Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz. Siedmiu z nas doczekało chwili, o której Bractwo marzyło od pięciu stuleci.
– Gratuluję – zakpił.
Wydobyli szklane jajo.
– Rozbijcie je – rozkazał.
Wewnątrz pośród grudek jakichś związków chemicznych lśniła garść czerwonych kryształów.
– Jak tego używać? – zapytał któryś z braci.
– Wrzućcie do retorty i postawcie na palnik, niech się stopi – polecił.
Kilka minut później w butli przelewała się kropla gęstej, czerwonej cieczy. Początkowo była ciemnopurpurowa, potem jednak, zdjęta z ognia, zbladła.
– I to jest właśnie tynktura, słynny eliksir życia? -upewnił się przywódca. – Ile złota można otrzymać za pomocą tej dawki?
– Trochę was oszukałem. – Mistrz Michał uśmiechnął się pod wąsem. – To substancja zwana sercem złotego słońca.
– Ostateczna tajemnica materii, której bezskutecznie poszukiwali najsłynniejsi alchemicy – wyszeptał zdumiony Wilk.
– Jak to działa? – zaciekawił się kulawy.
Ciecz w tym czasie zrobiła się krwistoczerwona, a potem delikatnie różowa. Proces zachodzący w kolbie nabierał tempa.
– To czynnik udoskonalający substancje, przy umiejętnym użyciu pozwalający nie tylko na trywialną przemianę ołowiu w złoto, ale na przykład kamienia w chleb – wyjaśnił Sędziwój. – Daje moc niemal równą boskiej. Pozwala czynić cuda. Jego wszystkie właściwości nie są znane. Ale w tej chwili interesuje nas tylko jedna. W niedoświadczonych rękach serce to materiał wybuchowy o fantastycznej mocy. Jeśli dobrze wszystko wyliczyłem, macie w rękach dwa gramy tej substancji, czyli rąbnie z mocą dwóch ton trotylu.
Stali zbaranieli. Michał tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrobiło mu się trochę głupio, że ostatnim czynem, który popełnił w życiu, było oszustwo, w dodatku tak mało finezyjne. Trudno. Przynajmniej dochowa wierności tradycji. Prawdziwie wielki alchemik nie ma grobu. Nie umiera na oczach ludzi, ale znika bez śladu. Nikt nigdy nie znajdzie jego ciała. Nic, co można by zidentyfikować… Szkoda zabytkowego fortu, ale ukochane miasto tym razem ocaleje.