– Na tasiemce są dobre lekarstwa.
Popatrzył na nią, jak nauczyciel z naganą spogląda na wyjątkowo mało rozgarniętego ucznia.
– Mieszkałaś na Ukrainie?
– Do jedenastego roku życia. Kruszewice Nowe leżały dwa dni drogi od Kijowa. Żyło się nieźle, ale co pięć lat trzeba było odbudowywać majątek od fundamentów. Tatarzy, Kozacy, sąsiedzi też robili zajazdy… W końcu mieliśmy dość, bo ile można się szarpać.
– Znasz nasze legendy?
– O złydniach, o żołnierzu, który wsadził bidę do bukłaka, o dytkach, co lubią babie na karku pojeździć, o wielkim wężu, zwanym połoz… – Przypominała sobie.
– A o żmiju, zwanym też meteorem?
Pokręciła bezradnie głową.
– Księżniczka Monika ma medalion… – Wolnym ruchem nabił fajeczkę na długim cybuchu. – Skąd go wzięła?
– Znalazła, pływając w stawie. Leżał na dnie. Dlaczego pytasz?
– Zidentyfikowałyście kamień?
– Nie… Dziwny jest, wygląda jak jakiś syntetyk. Też zwróciłeś na to uwagę? Co, twoim zdaniem, jest nie tak?
– To nie było przypadkowe znalezisko – powiedział. – Medalion jej podrzucono albo położono tak, aby go znalazła.
– Na dnie stawu? – zakpiła łagodnie.
– A może…? – Pyknął z fajki. – Może było inaczej? Może poprzednia dziewczyna zorientowała się, co jest grane, i wrzuciła go do wody, licząc, że nikt nigdy go nie odnajdzie? Może to jednak przypadek? – Zamyślił się.
– Nie widziałeś go z bliska – zaprotestowała. – Gruby, złoty łańcuszek, oprawa, w sumie ze sto gramów kruszcu, może więcej… Nikt nie wyrzuca czegoś takiego, a tym bardziej nie podkłada nikomu w prezencie.
– Za wyjątkiem ich… – powiedział i zamilkł.
– Wykrztuś wreszcie, co masz na myśli – zażądała.
– Po pierwsze, nic z tego, co mówimy, nie może trafić do niej. Gdy przyjdzie czas, dowie się.
– Obiecuję – burknęła. – Mów konkretnie.
– Smoki, żmije, meteory to rodzaj pasożytów. Działają podobnie jak wampiry. Żyją, kradnąc życie innych istot. To bardzo stara i paskudna legenda.
– Może po prostu w okolicach Kijowa nie była znana?
– Tak mi się wydaje. Albo byłaś za młoda, bo chyba byś ją zapamiętała. Albo minęło zbyt wiele czasu. Żyjesz tak długo, ale pewnie pamięć działa ci jak…
– Zapominam – przyznała. – To, co najważniejsze, wraca we wspomnieniach, ale szczegóły uciekają. Pamiętam, że siedziałam przy kądziołce i darłam pierze w blasku świec, słuchając opowieści, ale ich treść to już tylko biała karta…
– Tak musiało być. Sprowadziliście tutaj swoich ludzi. Ukraińskich…
– Chłopów? Tak. Spytaliśmy, czy chcą jechać, czy zostać, i prawie wszyscy wyruszyli z nami. Ci tam – wskazała baraki – to ich potomkowie w… no, może piętnastym pokoleniu. Oczywiście od dawna spolonizowani.
– I pewnie nie pamiętają starych legend. Ale wszystko się zgadza. Musiał żyć tam, gdzie wy. Przybył tu waszym tropem. Bo takie istoty chyba nie występują w tej części świata.
Przez wieś przejechał czerwony fiat. Katarzyna wracała. Alchemiczka wyjęła z torebki lusterko i puściła kilka zajączków, aby zwrócić jej uwagę. Agentka zaparkowała i po chwili nadeszła ścieżką.
– Co się… – zaczęła, ale Stanisława uciszyła ją gestem.
– Powiedz, co wiesz – nacisnęła cieślę.
– Zaczyna się od tego, że dziewczyna znajduje jakiś przedmiot. Czasem może to być jedwabna chustka, częściej jakiś kosztowny drobiazg. Dziewczyna zabiera go i wszystko zaczyna się zmieniać. Jej psychika… W duszy budzą się myśli, które wychowanie zepchnęło na margines. Staje się krnąbrna, nieposłuszna, samolubna. Może być agresywna, może szukać okazji, żeby się wyładować, zniszczy coś albo i kogoś zabije. I wreszcie to ostatnie. Najważniejsze. Wybacz pytanie, jesteś panną?
– W zasadzie wdową – mruknęła.
Nigdy dotąd tak o sobie nie myślała. Bo przecież wdowa to czcigodna matrona otoczona wianuszkiem dorosłych dzieci i wnuków, ciesząca się szacunkiem sąsiadów i przyjaciół. A ona…
Drzwi karczmy „Gościniec" wybite kopnięciem odskoczyły w bok. Kilka stromych, kamiennych schodków wiodło w dół. Wpadła do zadymionego wnętrza jak burza, krócica za pasem, w jednej dłoni szabla po tacie, a w drugiej rzeźnicki majcher, największy, jaki udało się kupić w mieście.
Sala była bardzo długa i obszerna. Wysoki strop podpierało kilka filarów. Przy stołach ucztowali pospołu szlachta, mieszczanie, żacy. W cynowych kuflach i glinianych kubkach chlupotało piwo. Deski zastawiono michami pierogów, kaszy, ryb i mięsiwa. Dym z kuchni szczypał w oczy. Jakiś bogaty chłopina wyskrobywał
z naczynia ostatnie skwarki. Może pierwszy raz w życiu odwiedził miasto i tak wykwintny lokal? Minę miał, jakby zaproszono go co najmniej na królewski dwór…
Przez tłum ludzi wypatrzyła swój cel. Tylko jak się tam dostać? Skoczyła i przebiegła po stole.
– Asanka, co wyrabiacie! – Dobiegł ją zgorszony okrzyk jakiegoś hreczkosieja, któremu niechcący rozdeptała obiad.
Zeskoczyła na ziemię. Mąż, zaalarmowany okrzykami, odwracał się od stolika, ciągle jeszcze trzymając w dłoni kubek z kośćmi. Na jej widok błyskawicznie wstał i sięgnął do boku po szablę.
Nie wiedziała, jaki tego wieczoru miała wyraz twarzy. Może się tylko domyślać, że wyczytał w jej oczach wyrok i straszliwą, zimną determinację. Złamał prawa boskie i ludzkie. Sprzedał ją, swoją własną żonę, tureckiemu handlarzowi. Posłał na zatracenie do plugawych haremów wyznawców proroka. Odrzucił i podeptał swoje człowieczeństwo, i oto wybiła godzina zapłaty… Zrozumiał, że ma wybór. Niewielki, ale ma. Może położyć potulnie szyję na pieńku albo spróbować ocalić swoje żałosne, parszywe istnienie. Nie wahał się. Mimo że wypił tego wieczoru już dużo, był bardzo szybki. Zastawiła się, parując szablą zadane z góry uderzenie, i łamiąc wszelkie reguły pojedynku, wpakowała mężczyźnie nóż w bebechy. Aż po rękojeść. A potem pociągnęła w dół. Guzy żupana rozsypały się na wszystkie strony.
Nowoczesna gospodyni w większości przypadków tylko wydaje rozkazy pachołkom i dziewkom służebnym, ale by dawać instrukcje, trzeba doskonale znać się na rzeczy. We dworze Stanisława miała sporo książek i regularnie uzupełniała bibliotekę. Wie, że wieprze najlepiej patroszyć zgodnie z poradami wyłożonymi w kalendarzach gospodarskich, od mostka po miednicę. Jeśli to knur, trzeba szybkim ruchem urżnąć genitalia. I oto nadarzyła się świetna okazja, by wiadomości teoretyczne wypróbować w praktyce…
Karabela wypadła z osłabłej ręki i brzęknęła o kamienne płyty. Jeszcze stał, pochylił głowę, patrząc na rozlewającą się po podłodze kałużę lepkiej krwi. Widziała, jak w jego oczach gaśnie życie, aż wreszcie osunął się na ziemię. Splunęła na trupa i odwróciła się na pięcie.
Aż do teraz napędzała ją nienawiść. Aż do tego momentu żyła w sposób niepełny, redukując swoje plany, koncentrując się wyłącznie na chwili, gdy wymierzy sprawiedliwość. Ale widząc, jak zbity, najeżony szablami tłum oddziela ją od wejścia, zrozumiała, że nie wszystko uwzględniła w swoich planach.
Kolana jeszcze drżały z przerażenia, gdy nieoczekiwanie spłynął na nią spokój. Jest córką Jeremiego Kruszewskiego, pierwszego rębajły województwa kijowskiego. Możliwości są dwie. Albo przebije sobie drogę, albo zginie posiekana na kotlety. W obu wypadkach jest to los lepszy niż stanie na szafocie ze stryczkiem na szyi. Wyrwała zza pasa krócicę i szarpnęła za spust. Rój siekańców powalił najbliższych opojów, otwierając jej wąski przesmyk przez ścianę tłuszczy… Jeszcze nie przebrzmiał huk wystrzału, gdy odrzuciła broń, trafiając przy okazji kolbą w twarz najbliższego przeciwnika. Kopnęła karabelę męża, podbijając ją z ziemi, i chwyciła w lewą dłoń śliską od krwi rękojeść.