– Czyli podstawy teoretyczne masz – zakpiła jej kuzynka.
– Można tak powiedzieć. Powinnam wysłać pszenicę tirem? Czy może koleją?
– Czy ty w ogóle znasz ceny skupu owoców, że o zbożu nie wspomnę?
– Nie…
– Za surowe owoce płacą kiepsko. Na przykład jabłka… – Katarzyna wyciągnęła z torby jakąś gazetę. – O, proszę, siedem groszy za kilogram.
– Hańba…
– Ale sądzę, że wysokiej jakości przetwory, robione wedle starych receptur, idealnie czyste, ekologiczne, miałyby spore wzięcie. Widziałyście kiedyś w handlu, na przykład, dżemy z pigwy? Albo przecier z derenia?
– Myślisz? – Alchemiczka popatrzyła na nią zaciekawiona. – Jednego i drugiego rośnie tu całe zatrzęsienie.
– Przydałby nam się w takim razie jeszcze szklarz do dmuchania słoików albo garncarz, żeby robić kubeczki, tylko trzeba wymyślić, jak je hermetycznie zamykać.
– Słoiki można kupić.
– Tak, ale nasza produkcja musi być nie tylko ciekawa, ale i bardzo atrakcyjnie zapakowana. Zwykły słoik to zwykła zawartość. Tymczasem klient już na pierwszy rzut oka musi się zorientować, że wewnątrz znajdzie coś specjalnego, produkt dla wybrańców…
– Wydaje mi się, że masz rację.
– Tak się zastanawiam… – Katarzyna popatrzyła na kuzynkę. – Z pewnością pamiętasz trochę starych przepisów, które dawno poszły w zapomnienie?
– Na przykład?
– Wtedy na Ukrainie i potem tutaj… Z pewnością jedliście od święta rzeczy, których dziś…
– Kwas chlebowy się piło – westchnęła Stanisława z rozmarzeniem. – Mieliśmy mnóstwo ciekawych potraw. Gęś na czarno, kapłon w winie, szczupak w szarym sosie, chrapy łosia w galarecie…
– Khm… Widzę tu mały problem z brakiem odpowiedniej ilości łosi. Ale wymieniaj dalej.
– Gęsi smalec, miód z orzechami, olej z prażonych nasion słonecznika…
– Czym się różni od normalnego?
– Jest ciemny, prawie czarny, i ma taki miły aromat, posmak dymu. Olej z orzechów, cieciorka…
– Co to jest, u diabła? – zdumiała się Katarzyna. – Pierwsze słyszę.
– Nasiona ciecierzycy – wyjaśniła. – Pasternaku też dawno nie widziałam.
– Zaczniemy od gęsi – zadecydowała agentka. – Olej z prażonego słonecznika to też dobry pomysł. W handlu nie widziałam, ale rozmaite oliwy się do naszego kraju sprowadza, więc myślę, że i na to będzie zbyt…
– A ja umiem zrobić ostry sos z papryki – odezwała się milcząca dotąd Monika. – Poza tym nie macie dobrych suszonych śliwek. A w każdym razie nie spotkałam się…
– Jak to nie? – Katarzyna zmarszczyła brwi. -W każdym sklepie z zieleniną…
– Ona powiedziała „dobrych" – zaakcentowała Stanisława. – To, co sprzedają, jest diabła warte. Trzeba by zrobić wędzone, jak to się dawniej mówiło, „na lasach", czyli na drewnianym ruszcie, w dymie odpowiednio dobranych gatunków drewna.
– No właśnie – uśmiechnęła się wampirzyca.
– Pytanie, czy z samego rolnictwa wyżyjemy – zadumała się agentka. – Myślę, że tak, ale warto by trochę bardziej rozwinąć skrzydła. Potrzebujemy przede wszystkim rzemieślników. Cieśli i stolarzy do budowy, potem może rozkręcimy małą produkcję mebli.
– Ja bym chyba miała na oku kowala – powiedziała księżniczka.
– Dobry? – zaciekawiła się Stanisława.
Monika wyjęła z torby paczkę, rozplatała sznurek i wyłożyła na stół noże. Alchemiczka ujęła jeden w dłoń, wypróbowała elastyczność.
– Wyrób świetny, ale temu twojemu kowalowi chyba kociołek nie gotuje. – Popukała się palcem w skroń.
– Dlaczego?
– Co za idiota robi noże kuchenne z damastu? Przecież to by było obłędnie drogie!
Jej przyjaciółka spuściła oczy i uśmiechnęła się skromnie.
Tubylcy stawili się w komplecie, to znaczy we czwórkę. Przynieśli nawet zardzewiałe motyki i łopaty. Stanęli w karnym rządku, trąc zaspane ślepia i ziewając rozdzierająco. Monika zlustrowała ich kpiącym wzrokiem.
– Entuzjazm to aż z was bije. – Powachlowała się przed nosem, by odpędzić woń przetrawionego wina.
– Ty wyglądasz na najbardziej rozgarniętego, więc będziesz moim zastępcą. – Wskazała Józwę.
Jeśli stosuje się przymus, najważniejsze jest skłócenie ofiar. Wówczas walczą ze sobą, zamiast z prześladowcą.
– No dobra – burknął stary. – Sołtysem byłem, to przeżyję jakoś taką degradację…
– A teraz do roboty. Wykarczować krzaki, oczyścić fundament dworu. I bez obijania się.
Złapała szpadel, zakręciła nim straszliwego młynka nad głową i zabrała się do pracy. Niechętnie ruszyli w jej ślady. Powyrywali krzewy czarnego bzu razem z korzeniami. Wyszarpali darń wciskającą się pomiędzy kamienie. Stanisława nadeszła i przez dłuższą chwilę, milcząc, lustrowała postęp prac. Nawet jakoś im szło.
Zewnętrzny obrys wymurowano z solidnych, granitowych głazów. Połączono je sztyftami z brązu, które następnie zalano ołowiem. Jeden rzut oka upewnił dziedziczkę, że to ta sama konstrukcja, którą zbudowano w czasach jej młodości. Jeśli w stanie niemal nienaruszonym przetrwała cztery stulecia, powinna wytrzymać kolejne kilkaset lat. Podłogi na podwalinie z bloczków wapienia wyłożone były ceglanymi płytami. Prawie wszystkie zostały strzaskane na kawałki, tylko w sieni, wybrukowanej solidnie, posadzka przetrwała burze dziejowe.
Odwróciła się na pięcie i razem z Katarzyną poszła do sadu prześwietlić korony jabłonek. Po godzinie postanowiła skontrolować, jak idzie tubylcom. Od wschodu spływ błota ze stoku wzgórza znacznie podniósł poziom ziemi.
– Obkopcie z tamtej strony. Szerokość transzei trzy metry, głębokość pół – poleciła i wróciła do sadu.
– Co to jest transzeja? – zaciekawił się Heniek.
– Rów – wyjaśniła Monika.
Zaznaczyła na ziemi linie, przydzielając każdemu kawałek gruntu, i mocniej chwyciła trzonek łopaty.
– A może tak przerwa na papierosa, co, chłopaki? -zagadnął Heniek, sięgając do kieszeni.
– Żadnych przerw, palenie szkodzi i przeszkadza w pracy. – Pogroziła mu palcem.
– Gówno – warknął, demonstracyjnie wkładając peta między wargi.
Monika doskoczyła błyskawicznym ruchem i zamierzyła się styliskiem, jednocześnie wysuwając ssawkę.
– Przerwa śniadaniowa za dwie godziny – wysyczała. – Wtedy sobie wypalicie. Poza tym to zgubny nałóg. Od tego się umiera!
– Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś umarł od palenia szlugów – odpyskowała Hanka.
– W dodatku tytoń jest drogi. Pomyślcie, ile forsy idzie co miesiąc na te wasze papierosy – prychnęła Monika. – Każde z was przepaliło do tej pory równowartość samochodu i przynajmniej połowy domu!
– O, kuźwa. – Maciej wybałuszył gały.
– A mnie się chce szczać – zaprotestował Józwa.
– To lej w gacie. – Wzruszyła ramionami, a potem znowu uniosła ostrzegawczo język.
Z miejsca spotulnieli, ale wyłapała kilka złowrogich spojrzeń. Transzeja pogłębiała się powolutku. Monika spod oka obserwowała byłych pegeerowców. Ruszali się jak muchy w smole, z jak gdyby wrodzonym lenistwem. Widać przez wiele dziesięcioleci udawali, że pracują. Pokręciła głową ze zdumienia. Z drugiej strony, z kilkudziesięciu byłych pracowników zostali tylko oni. To oznacza, że ci, którzy cokolwiek potrafili, chcieli i umieli pracować, wyjechali. Westchnęła w duchu. Jeśli Kruszewskie nie uzupełnią szybko zasobów ludzkich, mogą zapomnieć o całym tym interesie.