— A pan jak się nazywa?
— Bodzanta. Śliczne masz włosy, śliczne masz włosy, oczy, usteczka… Czeszesz się, widzę, jak Donna Julia…
— Jaka znowu?
— Żona Septimiusa Sewera, tego, wiesz, co to ma łuk w Rzymie, Syryjka. Była taka przed wiekami. Teraz stoi skromnie w ciemnym zaułku muzeum.
— Czeszę się jak Cléo de Mérode.
— Cléo… Cóż za ordynarny wzór! Przecie ona tańczy ohydnie. Tyle, że się rozkłada i pokazuje swe brylanty. Nie masz rodziców?
— Nie mam.
— A dawno obrałaś sobie ten zawód?
— Dawno.
— I teraz oto… „jadasz popiół jako chleb, a napój swój mieszasz ze łzami”…
— Tak znowu źle nie jadam i nie pijam.
— Bo pohańbienie pokruszyło twoje serce. Powiedz mi — a umiesz czytać?
— Och, jakiś społecznikarz, nawracacz, feminiściarz… Cóż to za nudy! I egzaminuje jak na pensji… Cóż to będzie? Umiem mówić, proszę pana miłosierdziarza, po francusku, byłam w Nicei i w Paryżu, na Korsyce, i niejednego hrabiego wodziłam za nosek…
— Ja też od razu spostrzegłem, że ty jesteś… bagatela! Per Bacco[190]! Powiedz…
— Nie, już dość tej rozmowy!… Jestem zaangażowana…
— A może byś zamiast tych angażowań wolała zostać urzędniczką w biurze. Mnie się zdaje, że bardziej by to pasowało do twej osoby niż to zajęcie dziewki publicznej.
— Nie prosiłam pana o posadę, to niech mi pan od dziewek publicznych nie wymyśla.
— Jać nie wymyślam, dziecko, tylko mówię otwartymi słowami. Po cóż mamy owijać rzeczy cuchnące w różowe bibułki. Co? Jak myślisz? Skąd może być w człowieku ta właściwość, że nawet tu, w twoim mieszkaniu, nie chce przed samym sobą przyznać się do siebie. Lubi człowiek żyć w fałszu przed samym sobą, lubi samego siebie podrabiać, fałszować, jak w upiękniającym zwierciadle chce się w swej sfałszowanej postaci przeglądać i odbijać. Skąd to jest w człowieku? Może to jest jakie echo ideału niewiadomego czy też egoizm albo dążenie bezwiedne do umówionego społecznie szablonu?… Jak ty myślisz? Na przykład ty wiesz przecie, że musisz być dziewką każdego draba, każdej szui…
— No, nie tak znowu każdego!
— Każdego, kto ma trochę pieniędzy. Chciałabyś jednak, żeby to się nie nazywało wcale… Ale mniejsza! Proponuję ci posadę. Dostaniesz mieszkanie, utrzymanie, pensję…
— Gdzie to?
— Na wsi.
— U pana?
— Tak, tam, gdzie ja mieszkam.
— To jest, jeśli już mówić otwarcie, nie owijając rzeczy w różową bibułkę, chce mię pan wziąć na utrzymanie? Jeszcze mię pan przecie wcale nie zna.
— Nie chcę cię brać na utrzymanie, tylko wypchnąć.
— Wypchnąć?
— No oczywiście. Zechcesz zostać znowu człowiekiem, no to dobrze, a nie zechcesz, no to wrócisz przecie do swych draniów, szujów, świszczypałów, szubrawców!
Wywrzaskiwał to tak donośnym głosem, że pewnie go było słychać na ulicy. Ewa czuła to już od dawna, że o to chodzi. Widziała tajemnym wzrokiem, czuła za pomocą zimnego drżenia w całym ciele, że stoi przed nią nie szuja, nie gość jej codzienny, lecz jakiś upiór Jaśniachowy. Prawda była w jego przeszywających oczach i w jego ustach twardo zamkniętych. Miała obrzydłe uczucie, że coś w niej pęka, wali się w gruzy… Jeszcze chwila i z klątwą czy jękiem na ustach runie przed nim na kolana, legnie jak pies nieruchomy u jego stóp. Zachichotała jednak całym wysiłkiem woli, jak wówczas, gdy się rozbierać zaczęła, na modłę śmiechu dziewek ulicznych.
— Znam ja się na tych pokusach. Posada! Znam i te posady.
— Jak? „Znam i te posady”. Uważasz… Nie zbliżam się po rozkosz do kobiety, której nie kocham. Ciebie nie kocham przecie. Rozumiesz? Więc jakiż podstęp? Co? Jeden mędrzec starożytny, Pitagoras tak mówił: „Nie poddawaj się rozkoszy zmysłowej, dopóki nie poczujesz, że ona jest niższą od ciebie”. Uważasz?
— Uważam. Gadanina… „Niższa do ciebie”… Od was wszystkich sto tysięcy razy wyższą jest wasza rozpusta.
— Rozpusta — tak. Ale, siostrzyczko, rozpusta — sama przez się, nie istnieje. Rozumiemy się? — Sama przez się… My ją w sobie wytwarzamy za pomocą słabości naszej woli i układu naszych stosunków. Ale istnieje miłość, którą znowu poniżyliśmy aż do rzędu rozpusty. Rozpusta jest to wynalazek. Podobno można ją wyniszczyć — przez co? Podobno przez wyzwolenie i wskrzeszenie miłości. Ja się tymi pytaniami nie zajmuję. Mówię tylko do każdego człowieka: Synu boży, dźwigaj się, wstań, wyprostuj się, chodź! Więc i do ciebie… Jeżeli ci obmierzła sobacza służba w jarzmie ludzkiej rozpusty, no to dźwigaj się, wstawaj, chodź!
— Dobrze! Pójdę!
— A widzisz! Chwała bądź Bogu…
— Ale jeśli mię pan zdradzisz! — krzyknęła podchodząc ku niemu z zaciśniętymi pięściami.
Uśmiechnął się wyniośle, z radosną ironią, odmiennie i zachwycająco. Mówił jej prosto w oczy:
— Będę czasami patrzył na twoje śliczne włosy i myślał, że twoja piękność wydarta została z gnoju miejskiego, że twoja piękność jest jakoby… wrócona Bogu…
— Gdyby pan wiedział wszystko! Może by pan wtedy…
— Bóg wie wszystko. Ja nie mam prawa nic wiedzieć. Nic mię to nie obchodzi i nic też nie chcę wiedzieć.
— „Wrócona Bogu”… A czy jest Bóg? — spytała raptownie, szeptem, ujmując w swe ręce, jak we dwa płomienie, jego rękę.
— He? „A czy jest Bóg” — przepowiedział sobie z cicha, patrząc z dziecięcym uśmiechem w jej oczy. — Czy jest Bóg? Nikt tego nie wie, czy jest Bóg. I nikt z ludzi na to pytanie bliźniemu odpowiedzi dać nie może. Podobno „umarł”. Tak piszą poeci. Nie masz Boga, mówi w sercu swym człowiek wyniosły, bo gdyby Bóg był, jakżebym ja zniósł, abym bogiem nie był. Są wszakże tacy, którzy Go w sercu noszą i gorącymi usty stwierdzają: żywie Pan! Jeżeli ty sama sobie tego nie powiedziałaś, to jakże ja ci to mam powiedzieć, jakim sposobem wcielę to w twe serce?
— Więc co mam zrobić?
— Sprzedaj pierwszej lepszej handlarce starzyzny wszystkie fatałachy, bo tam ci przecie nie będą potrzebne. Z tym, wiesz, to jak z paleniem tytoniu: od jednego zamachu. (W zatraceniu siebie jest żywot! — dorzucił cicho.) Kup sukienkę przyzwoitą, nawet ładną, drugą codzienną. Kup bielizny, trzewiki dobre, kapelusz modny, ale nie taki, żeby było widać, że to z lat dawnych. Przyjdź jutro do Hotelu Polskiego o godzinie czwartej i zapytaj się o Bodzantę.
Zachłysnęła się z jękiem, z okrzykiem.
— Nie sądź tylko — krzyczał Bodzanta — że jestem jakimś magdaleniarzem, nawracaczem z zawodu upadłych kokot, cnotliwcem jawnym, uprawiającym rozkosz tajemnie. Nie wierzę w wyniszczenie nierządu. Zawsze będzie. Tak przypuszczam… A ty jak przypuszczasz — co? Nic nie wiesz? To najlepiej. Nie przeszkadzam tylko dobru w człowieku. Kiedy mogę przyczynić się, żeby w człowieku dobro się objawiło, no to przyczyniam się. Mam chyba, do diaska, po temu prawo! Nie sprzeciwiam się dobru. Dobru — słyszysz? Bo to nieprawda, żebyśmy absolutnie nie wiedzieli, co jest dobro. My wiemy, że jest dobro. Wiemy, że stoi ono wyżej niż piękno. Piękno ukazuje nam istotę spraw, ale musi mieć na sobie szatę sztuki. Dobro zaś jest niewidzialne, jak nerw, a sięga w ducha i działa w nim tajemnie, jak nerw sięga w ciało i działa w nim. Bo mówią — i to nawet czerpiąc z Pisma — że należy nie przeciwić się złemu. Jest w rzeczy samej u Mateusza w rozdziale 5 (Kazanie na górze) słowo: „Ja wam powiadam, żebyście się nie przeciwili złemu”. Pięknie! Ale jeśli nie należy przeciwić się złemu, toć prosty chłopski rozum wskazuje, żeby się nie przeciwić i dobru.