— Zawsze tęskniłam do wsi. Ojciec mój dawniej na wsi mieszkał.
— Na wsi mieszkał… — powtórzył z cicha Badzanta.
— A ja przepadam za miastem! — zdecydowała Marta owijając się w swój płaszcz. — Nawet Kielce — nawet! Jak tylko zobaczę starą dzwonnicę, daleką Karczówkę — zaraz mi się robi cieplutko na sercu. A jeszcze jak zadzwoni posępnymi dzwonami — bim-bam! — Ty byłaś w Paryżu, Ewo? Prawda, że byłaś?
— Byłam.
— I ja. Ale nic nie wiem, nic nie wiem z tego Paryża, tylko różowość, wesołość, świetlistość… A Rzym? Monte Pincio… — wyszeptała z zachwytem. — Albo Florencja, sucha, różowopylna Florencja, w pośrodku której aksamitna wieża…
— Ja znam Rzym… — rzekła Ewa.
— A Napoli, gdzie na Chiaja, na via Roma wre najżywsze presto[191] ludzkiego bytu, a widok nań z San Martino!…
Znowu wioska. Zmurszałe chałupska, dachy kryte gontem, czarne, nawisłe. Rosochate wierzby, rozwalone płoty… Pustka siedząca między ścianami, nuda wyzierająca spomiędzy szczelin, smutek włóczący po skibach łachmany szare.
— Jakże można się dziwić — perorowała Marta gwałtownie. — że ludzie stąd uciekają. Patrzcie, patrzcie! Mieszkać tutaj, w tym okropnym schronisku… Wieczne błoto — och, nie! nie błoto, lecz wieczne bajoro… Wieczne odwracanie ziemi do góry nogami, to w tę, to w tę stronę…
— Ziemia jest święta matka nasza. Z niej my jesteśmy wszyscy — mówił Bodzanta dydaktycznie, uprzejmie, ze wzniosłym uśmieszkiem i zabawnie podniesionymi brwiami.
— No, wiem, że matka… Ale dlaczegóż matka ma być koniecznie tak nudna, tak obdarta…
— A bo polska… bo polska dola, zaklęta dola… — jąkał się Bodzanta…
Mrok już zapadał. Kurz otaczał pędzący pojazd. Daleko za leśnymi wzgórzami kryło się słońce. Ziemia od jego promieni była czerwona i pozłocista… Ewa spostrzegła długi drewniany most na rzece. Dalej roztwierały się znowu pola, przedzielone na horyzoncie długą kresą alei lipowej.
— Patrz — mówiła Marta — tam jest Głownia, w tych wielkich drzwiach. Bieleje pałac — widzisz go? Dawny nasz pałac.
— Dawny? A któż w nim teraz mieszka?
— Nikt.
— Pusty?
— E — gdzież tam! Papuś, ona nic nie wie, nic a nic nie wie. Skandal! Najzupełniejsza cielęcinka wielkanocna…
— Jakże można tak mówić o cudzoziemce? Pojedzie na Majdan — to zrozumie.
— Czekaj no — zacznę ja cię uświadamiać! — Patrz — tam jest Majdan. Widzisz — już światła w nim błyskają. Jedno światło, drugie, o, trzecie… To wielkie okno, co teraz zabłysło, to hala stolarska, a tamto nad nim — to sanatorium…
Ewa wytężała wzrok w fioletowe cienie. Przed oczyma jej wznosił się łańcuch leśnych gór, owiany tam i sam mgłami brzóz. Gdzieniegdzie czerniał szeroki błam sosnowego tęgoboru — dalej nagie zbocza, porosłe jałowcem i uwieńczone osypiskami skał.
— Czy tu jest wasza rezydencja? — spytała Ewa szeptem, nachylona do Marty.
— Rezydencja! Niewiasto szydząca… My nie mamy żadnej rezydencji, gdyż jesteśmy ludzie ubodzy. Zbiedniała szlachta, do usług! Mamy tylko jedną izbę i ogród, który uprawiamy sami przy pomocy ogrodniczka.
— A te konie czyje, a te warsztaty, o których mówisz?
— Konie są zakładowe, sanatoryjne, fabryczne — wszystkich. A warsztaty są nasze — nie moje ani twoje, tylko nasze, gromadzkie, ojczyste.
Ewa słuchała z niedającym się ukryć rozczarowaniem. Stary pan uśmiechał się chytrze i ironicznie, rzucając zabawnie oczyma na prawo i na lewo, jakby pilnie lustrował koła wolanta.
— Nic nie wiesz, nic jeszcze nie wiesz, blondyneczko, Diano podeptana przez jelenie… — pieściła się z nią Marta. — Słuchaj! Wszystko ci opowiem w krótkim skróceniu, w tyciusieńkim konspekcie. Otwieraj uszy! Mój papuś nazywa się Bodzanta. Bodzanta! Wiesz już teraz? Bodzantowie byli zawsze magnaterią, chadzali z królami i obok królów, nadymali się nieraz przeciwko królom. Różnie bywało. Lubili „ojczyznę miłą”, ale i o sobie nie zapominali. Ostatnimi czasy — recytowała z zabawnym patosem — dosięgli przez związki familijne z najpierwszymi w Polszczę domami — Himalajów bogactwa. Dostatek, zaszczyty, nawet wielkość pchały się do ich siedzib drzwiami i oknami. Bez trudu można by się wylegitymować z kuzynostwa z Burbonami, a rozmaitych pseudo-królów w rodzie… na kopy! Modląc się obłudnie po kościołach, wzdychali, że to Bóg dał im tyle bogactwa. Tymczasem dały im tyle bogactwa żeniaczki, sukcesje, procesy, intrygi, praca ludu, no i karty.
Bodzanta krzywił się i kiwał niecierpliwie. Marta ciągnęła:
— Mój dziaduś był jednym z najbogatszych panów. Mój papuś odziedziczył fortuneczkę — paluszki lizać! Wszystkie folwarki, które zobaczysz, gdy wyjedziemy na tę pochyłą górę zwaną Szłom, za tą rzeką, należały do papusia: Marcjanów, Błownia, Poszłomie, Zalesie, Płotki, Osiedle, Wólka Płotecka, Młynarze, Morgi… Papuś sobie z początku służył w austriackim wojsku, bo i tam, w Galicji, miał godny kęsek ziemi. Jak mię doszły autentyczne wieści, papuś wtedy był birbant i awanturnik. A tak! Birbant. Ale oto wyszedł z wojska i pojechał w świat. Gdzie był, co robił! — milczą dzieje. Nie było papusia, nie było (i mnie nawet, wyobraź sobie, nie było), aż nareszcie przyjechał do Warszawy. Porządnie spuścił fortuneczki, ale nie tak znowu… Chodzą wieści, że był w Ameryce, w Australii, w południowej Afryce. Naraz gruchnęło po okolicy, że papuś się żeni. No, i sprawdziło się. Ożenił się z moją mamą. Moja mama jest z domu księżniczka Korecka. A w dodatku taka śliczna! No, dobrze… Pojechali za granicę. Mieszkali sobie na wyspie Capri, nad błękitnym Śródziemnym Morzem, w willi którą później widziałam… Nie było ich w kraju, nie było (i mnie znowu nie było!) — aż tu na złość, urodziłam się. Wyobraź sobie, tam na Capri, w tej willi! Przyjechali ze mną do Warszawy — i pokłócili się o coś. Ale porządnie, jak tylko papuś potrafi. Do tej pory nie mogę dojść, o co się pokłócili, dość, że się pokłócili i rozwiedli. Taka, wiesz… separacja, proces rzymski…
— Wiem… — rzekła Ewa z łagodnym uśmiechem.
— Mama, moje dziecko, zabrała się i pojechała do Paryża, a ja zostałam u mojej babci. Chowałam się u mojej babci i rzadko widywałam mamę, rzadko papusia. Bo papuś znowu prysnął w świat. Po Angliach, po Amerykach, po Japoniach… (Moja mama jeszcze śliczna! Ale to potem…) Wyrosłam na dużą pannicę, aż tu w towarzystwie poczęto o papusiu puszczać szalone plotki. Że tatuś tam zrobił takie dziwactwo, że tam takie, że znowu! Ilem ja się po nocach naszlochała! Byli nawet… O Boże! Jak jeszcze wyżej dorosnę… Na własne uszy raz podsłuchałam u Balów… Kupię u Greulicha szpicrutę ze stalowym prętem w środku i póty będę chodziła, dopóki nie spotkam sam na sam tego podłego Szczerbica…
— Szczerbica!… — jęknęła Ewa.
— Kajetana. Bo był drugi Szczerbic, Siżyś, rozumny i milusi, muzyk kochany, to go, jak na złość, w Wiedniu bandyci zamordowali.
— Czy tak? — spytała Ewa.
— A jak spotkam nareszcie tego Kajetana, to trzasnę sześć razy szpicrutą, posiekam fizys na kotlety. Żeby pręgi, jak mój palec, musiał nosić na buzi przez ruski miesiąc! Powiedział o papusiu… No, nie powtórzę!
— A kiedy to pewnie prawda… — śmiał się Bodzanta.
— Och, bo papuś to jest także! — zaperzyła się. Po chwili uspokojona ciągnęła dalej:
— Wszystko dlatego, że papuś już wówczas zamierzał spełnić swój wielki czyn. I mówił czasem, otwierał usta do tego… stada!…
— Och, jakież to ordynarne i niesprawiedliwe słowa!… — z niesmakiem mruknął Bodzanta.