Wysoko, w tym miejscu, gdzie najsilniejsze światło padało z przeciwległych okien, była wmurowana wielka, szara, marmurowa tablica, a na niej wykuta wielkimi literami nigdy nieustająca skarga rodu ludzkiego:
Ewa przymknęła oczy. Na ustach jej wykwitł uśmiech powolny, balsamiczny. Spłynął z nich szept.
— To mi Róża, Róża… Niepołomska… mówiła…
*
W czasie podróży z Kielc na Majdan Ewa wspomniała o swym urzędowaniu w biurze kolejowym. Zapewne na skutek tej wzmianki była po kilku dniach pobytu na Majdanie wezwana do mieszkania Bodzanty dla wyjaśnienia, czy teraz nie chciałaby się podjąć prowadzenia ksiąg kasowych.
Było to po południu. Ewa weszła na piętro niewielkiej willi. Na parterze mieściły się pokoje biurowe, na górze mieszkał Bodzanta. Marta spotkała Ewę we drzwiach i pociągnęła do przedziału za kotarą, gdzie mieściło się jej gyneceum[195]. Umeblowanie było bardzo ładne. Ewa z przyjemnością oglądała prześlicznie rzeźbione, włoskie, barokowe meble, kilka pięknych obrazów, wiele rodowych miniatur. W gyneceum Marty stały jeszcze dawne sprzęciki, zapewne niemałej wartości. Widać było, że to są rzeczy przechowane. Nie resztki wyciągnięte z ruin, nie cudze graty kupione od handlarzy, lecz pamiątki domowe, które z mnóstwa innych wzięto ze sobą w nową podróż ducha, wszystko inne oddawszy bliźnim bez żalu. Jakiś tedy stary fermoir[196] w kształcie zamku z basztami, oszklony weneckimi lustrami wewnątrz, pełen przegródek, skrytek, szufladek tajemnych — starożytne łóżko z adamaszkowym baldachimem i kotarą, którą stanowił duży gobelin. Pełno tu sztychów angielskich, rysunków i zabytków…
Ewa usiadła w kącie i rozkoszowała się tym mieszkaniem. Oczy jej szły ze sprzętu na sprzęt, a w ślad za nimi szła ironiczna, złośliwa myśl, że właściwie ofiara Bodzanty jest niezupełną, że właściwie należałoby ją rozpocząć od wyrzeczenia się tych drobiazgów. Gdyby teraz zeszedł nań sąd, musiałby go osądzić jako przywłaszczyciela tylu skarbów, należących do ludu… Ewa śmiała się dobrodusznie. Marta pokazywała jej tajemnice biureczka, kiedy wszedł Bodzanta, prowadząc ze sobą jakiegoś pana. Marta wstała i szła naprzeciwko gościa. Bodzanta, ujrzawszy Ewę, skinął głową i poprosił gestem, żeby się zbliżyła. Przedstawił gościa córce i (poniekąd) Ewie.
Gość, pan Malinowski, był to człowiek trzydziestokilkoletni, średniego wzrostu, w okularach, spoza których uważnie i badawczo spozierał. Był ubrany według ostatniej mody, ruchów pewnych i salonowo gładki. Bodzanta prosił wszystkich swymi kątowymi ruchami rąk, żeby usiedli, i zapowiedział Marcie, że pan Malinowski zostaje na obiedzie. Skoro zajęto miejsca i Bodzanta nachylił się, nastawił swoim zwyczajem dłonią ucho, gość rzekł:
— To mię właśnie przywiodło…
— Szanowny nasz gość utrzymuje — krzyczał do córki — że nasz system gospodarowania nie zadawalnia[197]…
— Mówić tego nie mogę, żeby nie zadawalniał — szybko przerwał gość — bo nic jeszcze nie widziałem, ale wyznać muszę, że większość obywatelska w naszych stronach po przeczytaniu w gazecie została samą wieścią poważnie zaniepokojona. Nie umiano zdać sobie sprawy. A że dochodziły najrozmaitsze wieści…
— Najrozmaitsze… dochodziły… — z zapałem potakiwał Bodzanta.
— Co do mnie słuchałem cierpliwie, aż wreszcie zdecydowałem się sam zobaczyć. Bez osobistego przekonania się nie chciałem…
— Bardzo jestem wdzięczny za tę decyzję. Bo to decyzja wbrew przyzwyczajeniom, wbrew, powiedziałbym, naturze polskiej. Polak lubi decydować bez osobistych przekonywań się, na podstawie intuicji odziedziczonej po przodkach, bez przydługich ceregielów. Tak za ojców bywało i dobrze było — więc bij nowatora, ktokolwiek czcisz Marię. A ciekawa rzecz, co też mówiono?
— Najrozmaiciej. Nas, to jest nasze stronnictwo, niepokoił ze względu na to wszystko, co się u nas dzieje, ze względu na bezprzykładne rozpętanie społeczne, sam fakt podkreślania sprawy rolnej, przyznający niejako rację żywiołom przewrotu.
— Żywiołom… Doprawdy?
— Nie inaczej… Proszę tylko nie sądzić, jakobyśmy byli przeciwnikami ulepszeń w sferze naszych stosunków wiejskich i folwarcznych. Tak nie tylko nie jest, lecz wprost przeciwnie. Jesteśmy zwolennikami polepszenia doli włościanina polskiego. Chodzi tylko o to, żeby nie dopuścić do decyzji żywiołów anarchii i przewrotu. Według nas należy zrobić wszystko, co się da, w sferze polepszenia losu pracowników rolnych, ale niepodobna, i to pod żadnym pozorem, pozwolić, żeby znalazły uznanie anormalne żądania anarchii…
Bodzanta na swych wielkich palcach, które zginał z trzaskiem, notował sobie uważnie i pokornie wszystko, co gość mówił.
— Żeby — ciągnął pan Malinowski — destrukcja mogła znaleźć jakiekolwiek u nas pole, żeby ten tyfus społeczny bezładu mógł nabrać pewności, że znajduje jakikolwiek cień zastosowania swych mrzonek, tu w kraju, gdzie jesteśmy gospodarzami. Opinia publiczna powinna nie tylko mówić, ale powinna krzyczeć, powinna bić w dzwon na trwogę, bo złe jest ogromne, bo złe jest ogólne! Czy nie tak?
— Szanowny pan przebaczy, że ja w sposób kategoryczny nie będę wyjawiał mego zdania, gdyż mam, może błędną, taktykę niewydawania sądów kategorycznych. Nie należałem nigdy do żadnej partii, do żadnego obozu, do żadnego stronnictwa. Jestem człowiek samotny. Słowo zaś „anarchia”, słowo „destrukcja”, cudzoziemskie terminy, nie wiem, co znaczą…
— Rozumiem przez te słowa wszystko, co wynikło u nas w ostatnich czasach i tyle szkody krajowi przyniosło. Anarchią i destrukcją nazywam ów cały nierząd społeczny, który tworzą u nas socjaliści, więc strajki, niszczące nasz przemysł i lud doprowadzające do nędzy, więc dzikie gwałty na spokojnej ludności, kraju, słowem, te wszystkie akcje szkodliwe…
— Przepraszam… szkodliwe dla kogo?
— Dla społeczeństwa.
— Gdybyśmy byli w tym momencie i w tym składzie osób reprezentantami „społeczeństwa”, to przy głosowaniu co do szkodliwości wymienionej anarchii i destrukcji rozstrzeliłyby się głosy. Ja, na przykład, głosowałbym przeciwko pojmowaniu tejże anarchii i destrukcji jako zjawisk wręcz i bezwzględnie szkodliwych.
— I ja… — z uśmiechem zaznaczyła Marta.
Pan Malinowski uśmiechnął się i skłonił w jej stronę. Po chwili rzekł.
— Jestem przegłosowany, ale, niestety, słuszność jest po mojej stronie.
— Jest tu jeszcze jedna osoba, która nie głosowała — rzekł Bodzanta, przymrużając oczy i patrząc łaskawie, łagodnie i miłościwie w stronę Ewy. — Czemuż pani nie korzysta z prawa głosu?
— Nie mam cenzusu wyborczego… — rzekła wesoło.
— Nie ma u nas cenzusów wyborczych! — zdecydowała Marta.
— Wracając do naszej kwestii — ciągnął Bodzanta — nie wiem również, co pan nazywa pożytkiem, a nawet — co społeczeństwem. Wskutek tego nie jestem pewien, czy mógłbym się pisać na jego pojmowanie pożytku społecznego.