Doznała uczucia niesmaku, przestrachu, przykrego fizycznego rozstroju. Zorientowała się, że jej serce czegoś bije jak oszalałe, i nie mogła, nie mogła w żaden sposób tego bicia powściągnąć. Niepołomski doszedł do końca ulicy, w której siedziała, i zawrócił w inną. Rzekła sobie, spod oka za nim patrząc, że „na szczęście” zawrócił i odszedł. Skądże więc żal i upadek niespodziany serca? Spuściła oczy na szarą ziemię ścieżki i nie podnosiła ich długo. W pewnej chwili uczuła jakowyś zewnętrzny, mrowiący niepokój i znowu bicie serca. Spojrzała i zobaczyła go o kilkanaście kroków. Szedł ku niej. Zmarszczyła brwi, przybrała mimowiednie pozę wyniosłą i obojętną — pomimo bicia serca, surowy wyraz twarzy. Słyszała cichy — bojaźliwy zgrzyt jego kroków, gdy nadchodził. Ogarnęła ją trwoga już o to tylko, żeby nie usłyszał, jak serce w niej bije, bo biło głośno, publicznie, jak dzwon na wieży. Leniwym, chwiejnym, jakimś mglistym krokiem przeszedł przed nią.
Czuła za spuszczonymi powiekami, że ciemne jego widmo przesunęło się. Odetchnęła z ulgą, całą piersią.
Już sobie poszedł! Gniew na bicie serca i zadowolenie z odniesionego nad czymś zwycięstwa… Teraz tylko podnieść oczy, a później zaraz wstać i iść co prędzej do domu! Przyszła tu, żeby unikać tych przebrzydłych „pokus”, nie słyszeć sprzeczek ojca z matką, wywodów Horsta, żeby rozmyślać przed jutrzejszym porankiem, a oto mogła była zanurzyć się w złem, ulec pokusie. Czy grzechem jest to bicie serca? Czemu serce bije? Czy wola człowieka działa tu, czy nie? Czy tu szatan jest źródłem złego, czy ten „zewnętrzny” człowiek? Jak zwalczyć zgiełk i trwogę serca? Poczęła patrząc w ziemię modlić się żarliwie:
„Panie, pomnóż pokorę moją…”.
W owej chwili serce ucichło, a słowa modlitwy przyniosły jak gdyby chustę uciszenia. Słowa stały się w owej chwili niby wieka z drążonego kryształu ukrywające skarby zamknięte, których jeszcze nigdy pod nimi oko nie widziało. Nie były to już wyrazy, lecz poniekąd szkła wypukłe, przez które widać olbrzymi a nieznany świat łaski. Zadumała się nad owymi słowami tajemniczymi i świętymi jak wiosna, jak wychodzenie kwiatów i piórek trawich, jak nadwieczorna mgła podwiośnia. W zadumie podniosła błękitne swe oczy i ze drżeniem ujrzała tego człowieka. Stał o kilkanaście kroków, oparty o poręcz mostka. Był blady, bezsilny i tak boleśnie uśmiechnięty, jakby za chwilę miał być strącony z tego miejsca i upaść na ziemię. Spodziewała się wszystkiego: natręctwa, kokieterii, zalotów — ale nie tego. Ogarnął ją całą, wstrząsnął nią różowy dreszcz wobec jego spojrzenia. Nie była w stanie oderwać od niego oczu, bo nie wiedziała, że patrzy. Nie wiedzieć też kiedy, jak, jakim sposobem, jakim prawem, wskutek czyjej nad nią przemocy, posłała mu z głębi duszy uśmiech najczarowniejszej litości. Wtedy dopiero spostrzegła, co uczyniła, gdy już szedł ku niej.
Znowu spuściła oczy w rozterce i w panicznym rozgardiaszu władz duszy. Było już za późno. Usłyszała jego głos.
— Czy nie pogniewa się pani na mnie, że przerwę jej zamyślenie?…
Znowu ten sam uśmiech pokonał jej wolę. Czuła uśmiech na własnej twarzy, pomimo że chciała przybrać wyraz surowej powagi. Niepołomski zapytał powtórnie:
— Czy nie zrobi to pani przykrości?
Wstała ze swego miejsca jak uczennica, odpowiadając.
— Nie.
— Dziękuję pani.
Usłyszała w tym podziękowaniu brzmienie głębokie, które, rzecz osobliwa, było, również jak poprzednie podniesienie duszy przez modlitwę, niby pryzmatem z tajemniczego kryształu ukazującym odległe głębiny. Nikt jeszcze w życiu tak do niej wdzięcznie nie mówił. Uczuła się jak gdyby obdarowana, wywyższona i uczczona. Tkwiło w tym zawstydzenie i wdzięczność. Gasła poprzednia rozterka.
— Wyszedłem z domu — mówił Niepołomski niby to przyjaźnie i ze swobodą, jakby od dawien dawna łączył ich stosunek znajomości, a jednak ledwie chwytał piersiami powietrze. — Widziałem, że pani przyszła do ogrodu, że pani tu usiadła. — Bałem się podejść…
— Dlaczego?
— Bo tak mało panią znam. Myślałem sobie: obrazi się na mnie jak na natręta…
Nie odpowiedziała nic na to. Tylko znów uśmiech bezwiedny, podczas gdy oczy na ziemię spuszczone.
Od kilku chwil zajęta była pytaniem, a właściwie sprawą, która ją całą z nagła objęła. Chciała zadać pytanie i cofała się przed nim. Już-już postanawiała wyrzec i zamykała rozchylone wargi. Wtem dusza jej rzekła za nią:
— Czemu pan się rozwodzi z żoną?
Siedział przez chwilę osowiały, jakby przytłoczony tym pytaniem. Potem odrzekł:
— Bo ją znienawidziłem.
— Żonę swoją?
— Tak.
— Dlaczego?
— Jest podła, głupia, przewrotna, do gruntu zła.
— Dlaczegóż się pan z nią ożenił?
— Nie wiem dlaczego. Omyliłem się.
— Czyż można się aż tak omylić?
— Można. I jak jeszcze!
— Ale ją pan poprzednio kochał?
— Dzisiaj już tego nie pamiętam, jeśli nawet tak było. Późniejsze z nią rozkosze zabiły we mnie pamięć wszystkiego. Czasami zdaje mi się, że od samego urodzenia miałem tę jędzę przykutą do ręki.
— Czyliż to można tak nienawidzić drugiego człowieka?
— A cóż z nim robić, jeśli jest taki jak moja miła żoneczka? Mamże ją kochać? Jakim sposobem? Gdyby pani znała te sprawy… Ale pani ich znać nie może i nie powinna.
— Dlaczegóż to ja nie? — spytała naiwnie.
— Bo… nie. Pani nie powinna nic o tym wiedzieć!
— Proszę pana… a jeśli się pan uprzedza, jeżeli się pan kieruje nienawiścią i tylko nienawiścią?
— Nie przeczę wcale, że mnóstwo spraw muszę oceniać przesadnie i wręcz źle… Ależ cóż stąd? Nie jestem martwym drewnem. Nienawidzę — i to mi sprawia ulgę. Inaczej mógłbym dojść do obłędu lub samobójstwa. Opowiem pani tylko parę szczegółów, które dadzą miarę całości. Była z urodzenia wyznania protestanckiego. Dla uniknięcia kłopotów ze spowiedziami przed ślubem, braliśmy go w kościele luterańskim. Obecnie, kiedy zapragnąłem dostać rozwód, przekonałem się, że moja żonka przeszła na katolicyzm dla zniszczenia łatwości rozwodu. O rozwodzie decyduje teraz konsystorz katolicki, gdyż obydwoje teraz jesteśmy katolikami. Zrujnowałem się doszczętnie. Po ojcu, budowniczym na prowincji, odziedziczyłem pewien kapitał. Dziś już jestem bez grosza, a sprawa nie posunęła się naprzód ani o krok. Poświęciłem się był pracy naukowej, za granicą prowadziłem studia systematyczne, byłem na drodze do sławy. Teraz jestem rozbitek, zero…
— Proszę pana, a gdyby tak…
— Gdyby co?
— Gdyby zapomnieć! Przestać prowadzić ów proces…
— No, to mi się któregokolwiek dnia sprowadzi do mieszkania!
— No, więc to trudno! Przebaczyć, wszystko z serca odpuścić!
Spojrzała na rozmówcę i aż drgnęła. Twarz jego była oświetlona przez potworny uśmiech. Rzekł krótko, głosem chrapliwym: